gatonegro1
02.11.07, 12:59
To chyba nie ma nic wspólnego z miłością. A więc co to jest? Już
chyba wiem. To jakiś monstrualnych rozmiarów swór, którego sama
przez parę lat tworzyłam. Wielki i mocny pomnik zbudowany na
konstrukcji ze złudzeń, wyobrażeń, pragnień, nie mających nic
wspólnego z rzeczywistością. To coś czym obudowałam własne ja,
skorupa, która teraz zaczyna pękać. Boję się z niej wyjść, boję się,
ze zrzucenie jej przypominało będzie stanie nago na środku rynku.
Nie czuje się silna, lecz już wiem, ze nie chcę dalej tkwić w
związku, który mnie niszczy. I wiecie co, myślę, ze odnajdę siłę.
Pierwszy raz w życiu chcę być sama. Moje małżeństwo od jakiegoś
czasu przypomina pudrowanie trupa. wszystko co zgniłe pudrujemy i na
pierwszy rzut oka to nawet nieźle wygląda. tylko, zę ja zaczełam
pragnąć dla siebie i mojej córki czegoś lepszego. i nie chodzi tu
wcale o nowy związek bo ja nikogo takiego nie mam i narazie mieć nie
chcę. Chodzi o spokój, spełnienie, odbudowanie poczucia własnej
wartości i szacunku do samej siebie. Tak naprawdę to przez długi
czas mnie nie było. Było ogromne poczucie winy, lęk, splątany kłębek
żalu, bezustanne poszukiwanie wyjścia, kompromisów, znajdowanie
usprawiedliwień dla czyjegoś postępowania. To własnie ja.
Teraz gdy patrzę na swój związek widzę go w całości. Nie dzielę go
jak kiedyś na okresy: przed i po ślubie, przed i po urodzeniu
córeczki, w ciąży itp. Nie wiem czemu sama zaczęłam ogarniać go cały
i pierwsza myśl, która się nasuwa to ta: NIGDY NIE BYŁO DOBRZE. U
nas nie było zdrady, nie było też kłamstw. Zawsze były kłótnie i
awantury. Od początku za wszystko winna byłam ja. Mój małżonek tak
skutecznie zakorzenił we mnie poczucie winy, ze stałam sie
niewolnicą tego obarczania sie o wszystko. Podsawowe pytanie które
codziennie sobie zadaję: Czy to naprawde moja wina? Czy ja jestem
normalna?Mam dość tego pytania. Bo wina leży po mojej stronie gdy:
Wyzywał mnie od suk i szmat, gdy ciągnął mnie za włosy, popychał,
zostawiał na całe wwekendy samą z dzieckiem i wychodził bez słowa.
To jest moja wina, bo jego zdaniem prowokuję go do takiego
postępowania. Prowokacja miewa różne formy. Np wczoraj wkurzyłam się
za to, że będąc na spacerze mój mąż przechodzi z wózkiem przez
ruchliwą jezdnię gdzie są dwie linie ciągłe gdy 20 m dalej jest
przejście dla pieszych. Dodam tylko, ze zdaża się to nagminnie.
Rozmawialiśmy na ten temat wiele razy. Czy to dziwne, ze boję się o
swoje dziecko? Sprowokowało go to do tego by zostawić mnie na środku
ulicy, zwymyślać, po raz setny przypomnieć mi, ze ma mnie w d., a
pozatym to: "Wszystkie kobiety to kreatury. Z pierwszym lepszym
poszłabyś się pieprz... gdybyś tylko mogła, gdyby miał kasę, gdybyś
była trochę pijana itp" Nigdy go nie zdradziłam i nie dawałam
najmniejszych powodów by tak sądził. Nie wiem dlaczego tak mówi. A
najlepsze jest to, ze po jakimś czasie np 2h twierdzi, że nic
takiego nie mówił. Może to zabrzmi dziwnie ale ja wyszłam za mąż z
miłości. Od początku wiedziałam, ze nie jest różowo, lecz była we
mnie wiara. Wierzyłam w to, że zdołam go zmienić, ze miłość może
wszystko. Jeśli się kogoś kocha to trzeba wybaczać. No i wybaczałam,
wyzwiska, przemoc, bezustanne gnojenie, obrażanie, samotne weekendy
i noce, brak pomocy w domu i 0 zaangażowania. Ogromną ilość
bolesnych słów. czy któraś z was słyszała od męża, że ją nienawidzi,
że chcciałby zeby znalazła sobie faceta, że wyobraża ją sobie
skatowaną leżącą w kałuży krwi i że ta myśl sprawia mu przyjemność,
że w każdej chwili może wymeldować mnie z mieszkania bo to jego
własność? Powiedział mi również, ze siedzę w domu i się opieprzam
(mamy ponad roczne dziecko, zajmuję się domem), ze nigdy nie znajdę
pracy, nigdy nic nie osiągnę, nie założę swojej firmy, moje
wykształcenie nie ma żadnej wartości(on ma niższe odemnie). A ja
jestem w domu tylko z tego powodu, ze mamy dziecko i zwyczajnie nie
mam możliwości by iść do pracy. On wraca do domu o 19. Całe dnie
poświęcam domowi i dziecku. Naprawdę się staram i nie mam czasu na
nic. Teraz piszę bo moja córeczka śpi, inaczej nie dałabym rady.
Myślę o rozstaniu także ze względu na małą. Nie chcę żeby widziała
swoją matkę jako domowe popychadło, kłębek nerwów, zestresowane
mymło. Jeśli on zdołał mnie przekonać, ze jestem nikim przekona
także ją. nie chcę by myślała ze w rodzinie to tak jest i już. Wolę
całe życie być sama niz sprawic by córaka powtarzała nasze relacje
gdy będzie dorosła. Nie chcę by nie miała do mnie szacunku...
Wiele razy tłumaczyłam mu, że ludzie się kłócą i możesz się ze mną
nie zgadzać ale nie obrażaj mnie, nie wyzywaj nie popychaj nie
podnoś na mnie ręki, nie pozbawiaj mnie godności. Dla niego słowa to
wiatr...
To straszne, ze cały czas boję się to zakończyć. Tkwię w tym a czas
mija nieubłaganie. Lęk nie pozwala mi patrzec jasno na to wszystko.
Jeśli zdecyduję się na rozwód to w jakiej formie i czym te formy
różnią. Jeśli zdecyduję się na ten krok to chciałabym żeby wszystko
odbyło się szybko. Mieszkanie jest jego sprzed małżeństwa. Nie ma
się w zasadzie czym dzielić. Jestem w trochę trudnej sytuacji bo nie
wiem, gdzie sie mam podziać z córką a przecież narazie nie
zarabiam.czy jest jakieś wyjście z tego układu? Pomóżcie proszę:)