bupu
08.11.21, 11:15
Wiecie co, stwierdzam, że w ośmiu ostatnich tomach Borejsaga stała się nader monotematyczna jeśli chodzi o pory roku. W dwóch tomach (JT i McD) mamy zimę, obowiązkowo ze śniegiem po pas, w jednym (Żaba) mamy późną wiosnę w postaci maja, a w pozostałych pełnia lata i oczywiście upał lejący się z nieba. No, jest maciupci kawałek jesieni w CZ, plus lekkie kuriozum przyrodniczo-temporalne, gdy Agnieszka 8 września szkicuje Norę z okładkowej ilustracji, we wieńcu z pięknych, złotych i czerwonych liści oraz jarzębin. Czerwonej jarzębiny w pierwszym tygodniu września można mieć ile chcąc, ale te liście w barwach rozwiniętej jesieni nie mają prawa się wtedy zdarzyć, zwłaszcza, że ów początek września był rekordowo ciepły, a nawet wręcz upalny chwilami, także wedle opisu samej autorki.
Przestały zatem praktycznie istnieć w cyklu inne pory roku niż głównie lato i czasami zima, przestała także istnieć inna pogoda niż dziki upał, letnia burza, ewentualnie, w zimie, śnieg po pas. To też, moim przynajmniej zdaniem jest symptomem tego, jak bardzo się saga przesunęła z realistycznych powieści dla młodzieży w stronę baśni, dziejącej się za siedmioma borami (w tym jednym jodłowym), za siedmioma rzekami i tak dalej.
I jeszcze jeden symptom: ta ekstremalna pogoda stwarza zadziwiająco mało problemów. Upał? Wystarczyło się wynieść na wieś, problem rozwiązany. Śniegi? Ładnie wyglądają, ale nie śmią nawet przeszkodzić na przykład w dojeździe na ślub Larwy do Kostrzyna, zupełnie jakby były teatralną dekoracją, a nie zjawiskiem meteorologicznym. Wichura zerwała dach? Tyż nie problem, do tego stopnia, że wszyscy mieszkańcy Floplicowa plus Nutria milczą o tym straszliwie przez prawie miesiąc (a Jeżycka Królowa Empatii Natalia nawet nie czuje się zobligowana by zaproponować właścicielom dachu jakąkolwiek pomoc, za właściwsze uznawszy zawinięcie się do Poznania w trybie ekspresowym). Też w sumie takie to... teatralne.
O, wiem, Stefania Grodzieńska używała określenia "tyjater", na te momenty sceniczne, kiedy spod teatralnej magii gwałtownie wyłaziły szwy, demonstrujące dobitnie sztuczność momentu. Na przykład gdy aktorowi wypadło z ręki udko kurze, z głuchym stukiem uderzając w stół (i zdradzając, że jest rekwizytem z paper mache), albo gdy ktoś rozpaczliwie deklamował kwestię o świeżym powietrzu, szarpiąc się z oknem w dekoracji, odmawiającym stanowczo otwarcia się. No to ja mam wrażenie, że takiego tyjateru, takich momentów, gdy to, co nam się prezentuje jest w tak oczywisty sposób sztuczne, że nie da się tego przełknąć nawet w sosie baśniowości, jest w Borejsadze coraz więcej.