szczypawka.jadowita
14.03.23, 22:22
Bezbożny i zuchwały TVN dokonał bluźnierstwa podając fakty o Janie Pawle II.
W odpowiedzi na aroganckie zachowanie ambasadora Brzezińskiego, kontynuatora wrogiej Polsce PIS działalności św. p. prof. Zbigniewa Brzezińskiego Biuro Polityczne KC PIS zarządziło ostre represje przeciw niegodziwcom i bluźniercom, wrogom pana prezesa i Pana, Putina. Niżej relacja z ekspedycji karnej za Ocean, na wieść o wielkich dziełach członków PIS "Słowo o wyprawie pułku Igora" zblaknie z zazdrości.
Za wzór wziąłem wyprawę z "Dnia oprycznika" Władimira Sorokina i leciutko zmieniłem tekst oryginalny, tak że prawa nazwać go przekładem nie mam, choć jest bardzo niego blisko. Imion bohaterów nie zmieniałem, pasuje każdy doborowy skład wysoko postawionych członków PIS.
Wszyscy z lekka już podjarani. No bo jak inaczej – rybki na wyciągnięcie ręki. Samosji czarne oczy biegają wokół, pięści zaciśnięte. Jeroha zaciska szczęki, zgrzyta zębami. Swoimi bielmami spogląda spod zwisających brwi tak, jakby chciał mnie nimi przewiercić. Ostatnim razem to on zdobywał rybki.
A Prawda zawsze chwyta za nóż – już taki ma nawyk. Pięść zbielała, od zaciskania na rękojeści kościanej. Wszyscy z prawego skrzydła w opryczninie tacy – prawdziwy ogień i krew z mlekiem. Jakby co, to i swojego porżną, nie cofną się przed niczym.
Ale Bat’ia nasz najdroższy przerywa niepewność. Rozkazuje:
– Otwieraj, dawaj!
Kładzie piłkę na kamiennej podłodze i pierwszy zdejmuje ubranie. Służby nie mają tu wstępu – rozbieramy, ubieramy się sami. Zrzucają z siebie oprycznicy brokatowe marynarki, zdzierają jedwabne koszule, zdzierają bieliznę. Rozchodzimy się nago, kładziemy każdy na swoim leżaku.
Kładę się, zakrywając dłonią srom, zaczynam się trząść i drżeć: radość złota niedaleko. Bat’ia jak zawsze zaczyna wszystko. Nagi bierze kulę z rybkami, podchodzi… oczywiście do mnie.
Dziś to ja jestem żywicielem. A więc pierwszy w rodzinie. I pierwsza rybka moja. Wyciągam lewą rękę do Bat’i, zaciskając i rozluźniając pięść, ściskając przedramię palcami prawej dłoni. Bat’ia pochyla się nad moją ręką, jak Sabaoth.
I przykłada boską kulę do mojej napuchniętej żyły. Widzę, że rybki zastygły, w kołysaniu w swoim akwarium.
I zaraz jedna rzuciła się w stronę żyły, przyciśniętej kulą. Machnęła swoim malutkim ogonkiem i przebiła giętkie szkło, wbiła się w żyłę. Jest! Chwała tobie, Rybko Złota!
Złoty ogon machnął, i schowała się rybka we mnie. I popłynęła wzdłuż krwioobiegu. A z maleńkiej dziurki krwawa strużka cieniutką fontanną wytrysła. Zaciskam żyłę, opieram głowę o miękki zagłówek, zamykam oczy. Czuję, jak złota rybka gwiazdeczka pływa we mnie, jak podąża w górę żyły, jak w górę Wołgi-mateczki na wiosnę, płyną ryby na tarło w górnym biegu rzeki. Wyżej i wyżej! Do miejsca, do którego złota gwiazdka podąża – do mojego mózgu. Tam wszystko zastygło w wielkim oczekiwaniu: złota rybka-czarodziejka złoży w nim swój niebiański kawior. Płyń, płyń, rybko złota, pędź bez przerwy, rozmnóż swój złoty kawior w zmęczonej głowie i pozwól, aby wykluły się Światy Wielkie, Piękne, Wstrząsające. I niech mój mózg obudzi się ze snu. Powstań, Rosjo. Erwache, Polsko PIS.
Liczę głośno wyschniętymi spierzchniętymi wargami:
Raz.
Dwa.
Trzy…
Moje oczy otworzyły się,
Otworzyły się oczy moje,
Moje oczy, żółte oczka,
Żółte oczka na mojej głowie,
Na mojej głowie, na potężnej.
A siedzi głowa
Tak, na mocarnej, długiej szyi,
Długiej i poskręcanej,
Całej pokrytej łuską węża.
A obok mojej głowy
Sześć takich samych głów się kołysze
Kołysze, wije się,
Mrugają żółte gadzie oczy.
Mrugają, kłócą się,
Kręcą się i kręcą.
Otwierają czerwone zakrwawione paszcze,
Paszcze zakrwawione i cudowne,
Dziąsła różowe z ostrymi zębami.
A z paszcz gryzący dym leci,
Wali gryzący dym i ogień bucha,
Potężny ryk i wycie donosi się.
A każda głowa ma własne imię,
Własne imię wypowiedziane:
A pierwszą głowę nazywają i wołają Bat’ia,
A drugą głowę nazywają i wołają Komiaga,
Cóż, trzecią głowę wołają Szelet,
A czwarta głowa nazywa się Samosja,
A piąta głowa nazywa się Jeroha,
A szóstą głowę zowią Mokra,
A siódma tytułują Prawda.
No a wszystkich nas siedmiogłowych
Nazywają go straszliwym Smokiem Gorynyczem, Sziwą,
— Zionącym ogniem Niszczycielem Świata.
A te siedem głów mieści się na potwornym tułowiu,
Na szerokim, z grubym bokami, na przysadzistym,
Na przysadzistym, na masywnym,
Z ciężkim skręconym ogonem.
I dźwigają ogromne tułowie
Dwie nogi potężne, grube,
Obie tłuste i pełne tłuszczu,
Pazurami szponami orzą zmurszałą ziemię.
A z boków potwornego tułowia
Dwa skrzydła wyrastają błoniaste,
Błoniaste, mocno przerośnięte żyłami,
Mocno żylaste i mocno falujące.
Mieszają powietrze z wielkim rozmachem,
Naprężają się, nadymają.
Od ziemi od ojczyzny odrywają.
Wznosimy się tu i nad całą ziemią,
Nad całą ziemią nad ruską.
I lecimy po niebie przez jego błękit
Bez żadnych przeszkód – gdziekolwiek się zachce.
A siódma głowa pyta:
— A dokąd polecim, dokąd droga nas prowadzi?
A szósta głowa pyta:
– W jakie strony dziś wycelujemy?
A piąta głowa pyta:
- Daleko przyjdzie nam dziś latać po niebie?
A czwarta głowa pyta:
– W którą stronę zwrócić skrzydła nasze?
A trzecia głowa pyta:
– Przy jakim wietrze trzeba machać ogonem?
A druga głowa pyta:
– Na jakie krainy zwrócić mamy uwagę?
A pierwsza głowa, ta najważniejsza,
Najważniejsza, odpowiada:
– Dziś będziemy latać po niebie,
Cały czas po niebie i wszystko na niebiesko,
Cały czas prosto na zachód, do dalekiego kraju,
Do dalekiego i bogatego kraju,
Rozciągającego się za morjem-okijanom,
Rozciągającego się i rozkwitniętego,
Ogromnie gromadzącego złoto-srebro.
W tym dalekim kraju stoją teremy,
Wieże wysokie i dumne,
Wysokie, spiczaste,
Ku Niebu błękitnemu bluźnierczo się wznoszą.
A w teremach żyją źli bluźniercy,
Ludzie bezczelni i nieuczciwi,
W ogóle nie boją się Boga.
I żyją ci bezbożni ludzie
W grzechach swoich paskudnych kąpią się,
Pływają w nich, czerpią rozkosz i radują się,
Tak, wszystko, co święte, jest tam wyszydzane.
Pastwią się, znęcają,
Szatańskimi czynami swoimi chełpią się.
Wszyscy plują na Świętą Ruś,
Na Świętą Ruś na prawosławną,
Wszyscy szydzą z prawdy,
Wszyscy znieważają imię Boże.
Polecimy nie znając przeszkód
Przez niebo bezkresne przez błękitne
Przez sąsiednie kraje handlowe,
Przez lasy-bory drzemiące,
Przez wolne pola-łąki zielone,
Przez rzeki i jeziora przejrzyste,
Przez miasta stare i europejskie.
A potem ruszymy naraz
Przez morze-okijan w długą podróż,
W długą podróż do bezbożnej krainy.
Rozpostarliśmy nasze płetwiaste skrzydła,
Pomachaliśmy naszym ogonem siedmiu wiatrom,
Tak, chwyciliśmy w nasze skrzydła szybki ósmy wiatr,
Szybki ósmy wiatr, ten wiatr nam sprzyja.
Dosiedliśmy ósmego wiatru,
Osiodłaliśmy jak mocnego konia,
Tak, na nim, na gwałtownym wietrze
Wyruszyliśmy w długą i niebezpieczną drogę.
Lecieliśmy pierwsze dziesięć dni,
Lecieliśmy dziesięć pierwszych nocy.
Dziesięć dni i nocy nad pustą gładzią wody,
Nad stromymi i szalejącymi falami.
Osłabły nasze płetwiaste skrzydła,
Zmęczyły nasze głowy smocze,
Obwisł zmęczony nasz potężny ogon,
Rozwarły się nasze łapy szponiaste.