alpepe
12.05.06, 11:38
W niedzielę po basenie, jeszcze z mokrymi włosami, postanowiłam z mężem i
dzieckiem iść na pizzę, nie chcieliśmy zamawiać do domu, pomyśleliśmy o
lokali. Raju nie lubię, jakoś się tam źle czuję, tel-pizza nie ma klimatu. Po
drodze do domu była Vinci. Ile razy przechodziłam koło pizzerii, w środku
były puchy, wystrój ok. Kiedyś zamówiłam telefonicznie pizzę, była ok. Więc co
jest? Wchodzimy w niedzielę ok. 2 po południu, w ogródku na zewnątrz jacyś
ludzie, w środu jacyś ludzie. Ja do laski za barem: Dzień dobry, ona nic,
znudzona, ostentacyjnie żuje gumę. Siedliśmy z dzieckiem w kącie, czytamy
kartę, czekamy. Laska gdzieś się krząta, widać, sama jest. Mina księżniczki na
zesłaniu (to chyba jakaś strasznie zaraźliwa choroba, bo ciąglę się z nią
spotykam, tylko w hipermarketach i zachodnich sieciach na nią szczepią
pracowników, bo ci są odporni).Czekamy 10 minut na złożenie zamówienia, 15...
Laska nas nie zauważa, niedługo jej znudzona szczęka dosięgnie podłogi...
Nie wytrzymaliśmy, wyszliśmy i pojechaliśmy do Pizza Hut w Czeladzi, bo już
nie mieliśmy siły na testowanie innych lokalów w naszym mieście.
Może ktoś by mi polecił pizzerię w Dąbrowie z obsługą niechorującą na syndrom
księżniczki na zesłaniu? (Napiwki dajemy zawsze, niezależnie od tego, jak
akurat wyglądamy)