pi.asia
14.06.17, 01:15
Wiecie, że zrezygnowałam z warzywniaczka. Niektórzy z Was wiedzą też, że pracuję w markecie na stoisku z rybami. Twierdziłam, że nie będzie już opowieści dziwnej treści o klientach, ale jednak po miesiącu pracy mam o czym pisać.
Na początek zdjęcie, które zrobiłam w pracy:
Nijak nie potrafię pojąć, jakim cudem łosoś wyhodowany w Norwegii został złowiony w Morzu Śródziemnym. Uciekł z niewoli ale i tak go dorwali?
A teraz opowieści.
Od razu uprzedzę, że nie będzie aż tylu śmiesznych opowiastek, bo tutejsi klienci są ZUPEŁNIE inni i zadają zupełnie inne pytania.
Oczywiście pytaniem dyżurnym jest "czy te ryby są świeże?", co jest jednocześnie zupełnie zrozumiałe i kompletnie niezrozumiałe. No bo jasne, że klient chce zapewnienia, że tak, ryba jest świeżutka, ale z drugiej strony - czy uważa, że sklep ośmieliłby się mieć w ofercie śmierdzący i oślizgły towar? I z trzeciej strony - gdyby (czysto teoretycznie) rybka była odrobinę przeterminowana - to czy sprzedawca by o tym bez żenady informował?
No ale zostawmy filozoficzne rozważania, ryby mamy świeże; higieny, czystości i terminów przydatności przestrzegamy jakby to był oddział transplantologii. Np. do mycia rąk mamy osobną umywalkę, gdzie wodę odkręca się kolanem. A jeżeli klient chce kawałek surowego łososia na sushi, to przynosi mu się z chłodni najświeższy jaki akurat jest. Jeśli nie ma najświeższego, a temu, co jest, termin kończy się za dwa dni - odradzamy sushi w ogóle.
I już pierwsza historia, znana mi tylko ze słyszenia, bo osobiście w niej nie uczestniczyłam.
Klient zażyczył sobie pół łososia. Jest zasada, że całych ryb się nie kroi. Jeśli ktoś chce kawałek, niech kupi płat, albo filet - to kroimy. Ale całych ryb nie, bo każdy by chciał tę połowę z ogonem.
A klient nie przyjmował tego do wiadomości, zaczął krzyczeć, żądać rozmowy z kierownikiem, dyrektorem, a na koniec... zadzwonił na policję. I głupio zrobił, bo dostał 500 zł mandatu za nieuzasadnione wezwanie tejże policji. Bo przecież nie doszło do żadnego złamania prawa!
Przyszło do mnie małżeństwo, w mocno starszym wieku. Pani zażyczyła sobie kilka filetów śledziowych. Zważyłam, zapakowałam. Pan zaczął prosić o całego śledzia solonego, ale pani nie wyraziła na to zgody, za to kupiła kilka fląder do smażenia. Pan odezwał się, że on fląder nie lubi, na co pani oświadczyła, że kupuje dla siebie, bo ona lubi!
Tu postanowiłam wkroczyć i zaczęłam namawiać panią, by kupiła też coś dobrego do smażenia dla męża. Mieliśmy akurat świeżutkie tuszki śledziowe, więc je reklamowałam, że są pyszne, że to żadna robota, usmaży swoje flądry, to potem na tej samej patelni usmaży te śledzie, wystarczy obtoczyć je w mące, nie trzeba panierować.... I wtedy padło pytanie, czy te śledzie trzeba wcześniej wymoczyć...
Zdarzyło mi się też rozmawiać z klientem po angielsku (Baltic Sea, Atlantic Ocean, fresh fishes), a konwersacja po rosyjsku jest na porządku dziennym.
Często - bardzo często - trafiają się ludzie z ogromnym poczuciem humoru. Właśnie wczoraj miałam dwie miłe sytuacje.
Małżeństwo w średnim wieku prosi o trzy śledzie solone. Mówię: I pewnie mleczaki, co?
A oni: a my jesteśmy tacy dziwni, że wolimy ikrzaki! O! No to ja na to: bo jesteście państwo ludźmi z ikrą! A nawet ludźmi z jajami!
Wyszli zachwyceni i roześmiani.
Klient zapatrzył się na krewetki. Były tylko tygrysie, surowe. Patrzy na te krewetki i pyta:
- Tę krewetkę to można udusić?
- Oczywiście że można.
- To poproszę ze 40 deko.
Pakuję mu te krewetki i powoli dostaję głupawki. W końcu odwracam się do niego i mówię: pan wybaczy, ale wyobraziłam sobie właśnie, jak pan dusi krewetkę...
Facet wybuchnął śmiechem: no faktycznie, niesamowita wizja!
W sumie dobrze mi tam, a jak jest spory ruch, to chodzę w koszulce z krótkim rękawkiem i z ulga wchodzę do chłodni po kolejną porcję ryby, bo tam jest chłodniej (ok. 0 stopni). Jedyny minus to osiem godzin na stojąco i tylko 15 minut przerwy. Ale nie jest najgorzej.