stukacz22
03.01.06, 01:05
Przeczytałem właśnie wątek pewnej_kobiety (bardzo ciekawa dyskusja) i
zaintrygowała mnie pewna rzecz.
Ostatnio rozmawiałem z kolegą (już doktorem), który obecnie przebywa na
postdocu w Stanach (przyjechał właśnie na święta) i prowadzi tam zajęcia ze
studentami. Rozmawialiśmy na tematy "dydaktyczne". Zaskoczyło mnie to, że tam
studenci są bardzo aktywni i pracowici (przynajmniej ci z którymi zetknął się
kolega). Opowiadał, że dziennie dostaje około 5 emaili z pytaniami do
wykładu. Poziom pytań jest jednak taki sam, a czasem nawet niższy, niż od
rodzimych studentów. Studenci masowo przychodzą na konsultacje, próbują
umawiać się na inne terminy. Ogólnie mówiąc zamęczają prowadzącego.
U mnie sprawa wygląda zupełnie inaczej. W tym semestrze prowadzę zajęcia z
dwiema grupami studentów oraz powiedzmy spełniam "pewne" obowiązki
dydaktyczne wobec jeszcze innej grupy. Więc studentów pod opieką mam sporo.
Jednak dotychczas w tym semestrze dostałem jednego emaila, i to z prośbą o
przesunięcie zajęć przed świętami. Na konsultacje czasem ktoś przyjdzie, ale
tłumy są tylko przed kolokwiami (abym po raz n-ty wytłumaczył niektórym, to
co było omawiane, a oni w tym czasie nie słuchali) i po kolokwiach z wielkimi
reklamacjami od niezadowolonych studentów. Raz nawet pewna studentka umówiła
się na inny termin konsultacji (bo planowe jej nie pasowały), ale w umówionym
terminie po prostu nie przyszła!
Oczywiście nie mam za złe studentom, że nie męczą mnie:), choć może gdyby
męczyli to lepiej by na tym wyszli. Studenci czasem sprawiają wrażenie, że
studia mają gdzieś. Czy to dlatego, że niektórzy przyszli tylko "przezimować"?
(zajęcia mam z I i II rokiem)
A jak to wygląda u was? Czy dużo czasu poświęcacie studentom z ich własnej
inicjatywy?