youngagain
03.06.22, 19:37
Tak, wiem. Trzeba mieć nadzieję do końca ale jest coraz gorzej. Od miesiąca leży w szpitalu, dziś zmienili jej aparaturę na jeszcze bardziej "inwazyjna". Ogólnie już prawie nie oddycha samodzielnie, bez tlenu by pewnie się w kilka minut udusiła. Już nie wstaje. Ma świadomość, chce żyć, martwi się o mnie co ze mną i dziećmi będzie...
I to wszystko się wydarzyło w ciągu 8 miesięcy. We wrześniu jeszcze jeździła na rowerze (codziennie), odbierała mi dzieciaki ze szkoły, latała po bibliotekach (kocha czytać). Pomagała mi z dzieciakami, z różnymi sprawami. A potem koniec września i bum! Diagnoza - rak płuc. Taki co rozwinął się w ciągu ostatniego roku (wcześniej miała prześwietlenie płuc nie było ok). Wierzę niestety że przez stres związany z moim rozwodem...Mój mąż przeciągnął mnie przez piekło, romansowal a na koniec zostawił dla młodej podwładnej. Wywalił 15 lat życia, rodzinę z 2 dzieci. I moja mama pomogła mi przez to wszystko przejść. Wspierała, pomagała, zawsze wysłuchała, była moja opoka. Ale jednocześnie znienawidziła mojego ex i czuła do niego złość. Zawsze rozmawiałyśmy, że jak już wreszcie moj rozwód się przewali i życie się uspokoi to sobie gdzieś pojedziemy, odzyskamy równowagę...I nagle bam! Rak, chemia, radioterapia. Dużo łez w międzyczasie, dużo walki, w tym z systemem. I gdy już myślałam że mama wychodzi na prostą (Wielkanoc spędziła ze mną i dziećmi), dobrze się czuła, była totalnie na chodzie - przypqletalo się popromienne zapalenie płuc. I po kolei inne rzeczy, z covidem na końcu. O dziwo wola życia i siła organizmu duża bo mama zwalczyła infekcje ale niestety to wszystko jej rozoralo płuca. W ciągu miesiąca stała się babuleńka na tlenie, leżąca, z pieluchami. Zawsze aktywna, ogarnięta, pracowita, niezależna, dbająca o siebie....
Dziś byłam w szpitalu, bo mi wreszcie pozwolili ją odwiedzić (jest negatywna na covid) i rokowania są złe. Ma bardzo ciężka niewydolność oddechowa, high flow 80l już nie daje jej porządnej saturacji. Więc dziś zmienili na jakąś maskę, ale przez to już nie mogę do mamy zadzwonić i porozmawiać przez telefon jak do tej pory. Wiem, że ona odchodzi. A ja po prostu nie wiem jak mam się z tym pogodzić...
Życie mnie tak skopało, że powoli tracę wiarę w to że będzie jeszcze dobrze...Mój tata umarł 10 lat temu, mam tylko brata (mieszkającego za granicą) i dzieci. Mam cudownych ludzi wokoło, którzy mi pomogą - to wiem, bo wsparcie jakie teraz dostaje i dostawałam przez te miesiące - jest przepiękne. I też nie tylko duchowe, ale takie też np "wezmę dzieci do siebie jak chcesz" albo "czy potrzebujesz np żeby Ci zakupy zrobić". Mam fajne dzieciaki, dobrą pracę, finansowo rozwód mnie nie skrzywdził (bo na szczęście miałam siłę mądrze to rozegrac).
Ale czuję ogromny żal.
I niesprawiedliwość.
Że los tak nierówno rozdziela razy.
Wiem, że każdy ma problemy. Ale jednak jak porównuje mój kaliber to wydarzeń w życiach moich znajomych to co innego

I rozumiem, nie ja pierwsze i ostatnia zostałam zdradzona i porzucona (a propos wątku o Shakirze

, to już przerobilam. Ale rozwodowy kurz nawet nie opadł (rozprawę finalna mam dopiero w lipcu), a już moja mama leży pod aparatura w szpitalu...Nie mam żadnego oddechu w życiu i właśnie tracę najbliższą osobę, która mnie naprawdę szczerze kocha i wspierala w każdej sytuacji. I nie wiem jak się mam do tego przygotować ..Moja mama może tak leżeć jeszcze wiele dni a może odejść jutro... Żyję na bombie, boje się odbierać telefon bo może to TA wiadomość...
Napisałam do niej list i wysłałam na Whatsapp, cieszę się że przeczytała. Powiedziałam jej że ja kocham, że dziękuję jej za wszystko. Że proszę by walczyła...Siedzę w szpitalu i trzymam ja za rękę. I wychodząc nie wiem czy to nie ostatni raz...
Nie wiem czym sobie zasłużyłam na takie razy od losu. Wiem, moja mama nie jest młoda. Ale była w fantastycznej formie, była aktywna, kochała życie, miała mnóstwo zainteresowań. Myślałam, że choć jeszcze kilka lat los nam da po tej burzy, która przeszła przez moje i jej życie ...
Nie wiem jak przygotować się na to co mnie czeka. Wiem, że nic więcej nie zrobię i zrobiłam ile można było..Ale ona nie chce odchodzić, ona chce żyć - ale niestety jej ciało już nie daje rady...
Wybaczcie długi post ale pisze go tonąć we łzach, musiałam z siebie wyrzucić.