per-se
16.01.21, 00:19
Niee, nie zawsze Bordery wracają.
Po przeszło 5. latach mój aksjomat, moja miłość mojego tamtego życia, przestała mnie kochać i uznała skrajną podzielność priorytetów. Tę, która sprawia, że trzeba wyjąć z pomieszczenia gospodarczego kartony i spakować 80% wyposażenia mieszkania, prawie 2 tysiące wspólnych dni i pierdyliard historii. Wyjątkowych jak wszystkie inne. Wyjątkowych, bo współdzielonych z jedynym człowiekiem, którego kochało się miłością taką wszeteczną, dobrą, złą, na zawsze. Więc wyszłam zostawiając klucz w skrzynce pocztowej, to wygodne, bezpieczne i stabilne życie. Śliczne i płytko prestiżowe osiedle, mdło-przyjemne życie z tych, które chce się wieść lądując w, hah, wielkim mieście. Więc wyszłam i psychicznie nigdy więcej nie wróciłam. To nic, że trzeci miesiąc. Nie w czasie rzecz. Rzecz w odległości emocjonalnej i rozległości śmierci wewnętrznej. Coś we mnie umarło. Coś na tyle "małego", by mnie nie zabić i na tyle dużego, by spustoszyć w łamiący, mi tylko znany sposób. A jednak spośród wszystkich przerobionych autośmierci ta najbardziej we mnie rezonuje, dudni do dna żył. Nadal wyglądam całkiem. O moje włosy dba jeden z najlepszych fryzjerów w mieście. Moje buty zawsze przyciągają uwagę. Moje słuchawki, którymi się wygłuszam gdy tańczę frenetycznie w pustym mieszkaniu do wyczerpania spazmów i szlochów, do ostatniej kolki, są naprawdę porządnym sprzętem. Ciągle jeszcze w tym granicznym jak na swoje stany roztrzaskaniu, w autentyczności tak saute, jaką rzadko miewałam, bywam próżna i autokreacyjna, żenujące, śmieszne i urocze, 3w1, wiem.
Mimo pustki tak wyje.banej, że mam echo każdej czynności, myśli, bodaj każdego przejawu faktu, że żyję, poczułam się wyzwolona. Nie w kierunku rozdawania siebie i spuszczenia ze smyczy. Przeciwnie. Nigdy, nigdy nie byłam tak bardzo sama, tak samotna jak obecnie. Ta dotkliwa jednostkowość, pojedynczość, alienacja w byciu bez -.... Nagle tak bardzo mogę wszystko. Dobra, raz czy dwa pocięłam się, ale nie więcej, odkryłam inne uśmieżacze. Ba, rok temu odłożyłam stabilizatory, sporadyczne antydepresanty, a nawet doraźne uspokajacze. Zarzynam się w sporcie i byciu ze sobą bez znieczulenia. No ok, poza doraźną, naprawdę doraźną wódką lub winem.
Moja miłość ocknęła się. Że jednak nie przestała kochać, (…), żeby jeszcze naprawić, spróbować. I choć kocham go, tak bardzo, że brakuje mi powietrza i chcąc spróbować ująć to w granice słowa mam wrażenie, że przeciekam, tak okropnie bardzo, nadal, niestety, wbrew wszelkim woluntaryzmom, już nie potrafię. Podjęłam decyzję. Nareszcie mogę wyjechać z Warszawy. To jest moja wolność i podstawowe samostanowienie. Za kilka miesięcy przeprowadzam się. Wybrałam to, za czym tęsknota spalała mnie od długiego już czasu. Tatry. Muszę wrócić do wspinaczki, górskich łajzów, biegów i chłonięcia, przesiąkania do każdej elementarnej cząstki mojego rewersu.
Nigdy, nigdy dotąd nie byłam fizycznie tak drastycznie sama i zniszczona. Ale radzę sobie. Od kilku tygodni potrafię nawet spać bez włączonego światła, w totalnie ciemnym mieszkaniu. I noszę sobie sama zgrzewki wody, ogarniam trasy dojazdowe, morsuję, Bolę nieustannie wyłączając nienaturalne chwile wyrzutów dopaminy. Łapię chwilowe ulgi nicując wszystko, co tylko dotyczy moich ukochanych, umarzonych gór.
Nie nienawidzę mojej miłości. Mam potworny, klinczujący żal i wściekłość, że śniąc swój szablonowy, idealny sen korporacyjnego człowieka ze szczytu, pozwala mi odejść. Jednocześnie wiem, że skoro daje ku temu przyzwolenie, a raczej rodzaj rezygnacji, czynniki inne niż kochanie wiodą prym, i lepiej tym samym dla mnie.
Nie jestem prestidigitatorem. Nie robię sztuczek magicznych. Nie rzucam się w kogokolwiek, wbudował mi się szacunek do siebie i poczucie, że zasługuję na to, co dobre, komfortowe i bezpieczne, jak każdy zresztą. Prócz okazjonalnego alkoholu trzeźwo przechodzę to, co mi się dostało. Nie chcę już kotwiczyć się na przeświadczeniach, że moim hymnem były te jantarowe słowa, że nic nie może wiecznie i trzeba będzie zapłacić, niemenowe, że nie wrócisz tu, barańczakowe, że nie wolno się przyzwyczajać. Bo choć w to jeszcze nie wierzę, to racjonalnie wiem, iż jest po prostu etap. I nie, nie wolałabym nigdy nie kochać, coby nie przeżywać tego, co obecnie. No nie, bo w tym po.kurwieniu i rozbuchaniu bólu czuję, że żyję, perwersyjnie dotkliwa... przyjemność?, iże siebie mam. Tak bardzo mi przykro. Tak mi k.urewsko przykro.
non grata