wont2
25.06.20, 19:23
Wbrew temu co sobie wydumał T.S. Elliot, świat kończy się na naszych oczach nie skomleniem a solidnym pierdolnięciem :)
I nie chodzi mi bynajmniej o tą całą histerię koronawirusową. Ona jest tylko symboliczną kropką nad i. Kropką wymowną, bo okazało się, że do wzięcia ludzi za twarz niepotrzebna jest jakaś nowa dżuma, która zdziesiątkuje ludzkość. Wystarczy relatywnie niegroźny wirus i odpowiednia oprawa medialna dzięki której rządy na całym świecie zaczną prześcigać się kto stworzy potworniejsze legislacyjne dildo i zgwałci nim swoje społeczeństwo.
Jeszcze dziesięć lat temu mógłby to być co najwyżej absurdalny plan Doktora Zło z Austina Powersa, tego łysego z paluszkiem w ustach, dzisiaj to rzeczywistość. Idziesz na spacer ze swoją żoną nie zachowując dwóch metrów dystansu, koronawirusowy zbrodniarzu?! Do lasu samotnie rozsiewać zarazki wśród szyszek?! Dobra, wszyscy znamy nasze lokalne absurdy. W Tajlandii koronawirusową zbrodnią było na przykład kupowanie alkoholu (tak, walcząc z covidem wprowadzono ogólnokrajową prohibicję, również na piwo) oraz przebywanie poza domem w godzinach nocnych. Ofiarą walki z koronawirusem padł również list polecony wysłany przez mamę mojej dziewczyny w połowie marca, który do dziś nie może opuścić Tajlandii.
Dobra, zostawmy koronawirusa. Tak jak pisałem wcześniej on jest tylko symbolem fin de siècle. Oficjalnie kończy epokę liberalizmu i rozpoczyna epokę absolutyzmu. Gra toczy się w zasadzie wyłącznie o to czy ten nowy absolutyzm będzie miał kolor tęczowy czy brunatny i jak długo można go jeszcze odwlekać. Z perspektywy amerykańskiej za groźniejszy, bo silniejszy, uważam absolutyzm lewacki. Z perspektywy Polski odwrotnie – sądzę, że groźniejszy, bo silniejszy, jest absolutyzm prawacki. I to jest w zasadzie jedyna dla mnie różnica pomiędzy tymi absolutyzmami – oba chcą mnie chwycić za mordę, odebrać wolność i karać za niewystarczającą prawomyślność bądź za niewystarczającą lewomyślność.
Niestety, mam niestandardowe, bo swoje, poglądy w wielu kwestiach – dla przykładu z jednej strony jestem za małżeństwami dla osób homoseksualnych, nie przeszkadzają mi parady równości, mógłbym zgodzić się nawet na adopcję dzieci przez pary homoseksualne w przypadku gdy dzieci te nie miałyby szans na adopcję przez parę heteroseksualną; z drugiej strony uważam, że lgbt jest szkodliwą, marksistowską ideologią a organizacje lgbt nie powinny mieć prawa, bez zgody rodziców, do spotkań z dziećmi. Mam też bardzo krytyczne zdanie o ruchu Black Lives Matter. W Stanach za moje poglądy wyrzuciliby mnie z wilczym biletem z pracy. W Polsce jeszcze nie.
Kilka lat temu pisałem tutaj na forum, że świat zachodni, taki jaki znamy, niedługo upadnie. Trendy demograficzne są jakie są. Mówiąc skrótowo – jeśli nic się z tym nie zrobi to będzie tam wkrótce trzeci świat, jeśli ktoś coś z tym zrobi – trzecia rzesza. Oba scenariusze tragiczne. Teraz, płynnie przechodząc do tematyki forum czyli relacji damsko-męskich, uważam scenariusz drugi za bardzo mało prawdopodobny. Dlaczego? Bo mężczyznom przestało się chcieć. Nie chodzi o estrogeny w soi, którą karmi się krowy na burgery tylko, że w obecnym systemie, z punktu widzenia białego heteroseksualnego mężczyzny z klasy średniej, który stanowi wciąż podwalinę społeczeństw Zachodu, nie ma wiele wartego obrony.
Skupmy się na trzech kluczowych obszarach – pracy, rodzinie i pozycji społeczeństwie.
W pracy, jak w życiu, nie ma sprawiedliwości. O sukcesie, awansie często decydują czynniki pozamerytoryczne. Kilkadziesiąt lat temu biały heteroseksualny mężczyzna mógł liczyć na awans dzięki temu, że był białym heteroseksualnym mężczyzną a nie, dajmy na to, czarnoskórą lesbijką. Świat się od tego czasu zmienił, miało być odtąd sprawiedliwie, wszyscy mieliśmy zostać daltonistami ze snu Martina Luthera Kinga. Niestety, mamy to co mamy, czyli to samo tylko z odwrotnym wektorem i w dobie coraz powszechniejszych w firmach diversity policies na awans może raczej liczyć dzisiaj czarnoskóra lesbijka albo kobieta dzięki parytetom wynikającym z polityki firmy lub bezpośrednio z przepisów prawa. Tak czy siak, biorąc pod uwagę wyłącznie pozamerytoryczne czynniki, kandydatura białego heteroseksualnego mężczyzny jest traktowana równie priorytetowo jak kandydatura przedstawiciela Tutsi na ministra spraw wewnętrznych w rządzie Hutu. Podsumowując, tak jak kiedyś system ich premiował (co było złe), tak teraz system ich dyskryminuje. Dodajmy do tego powszechne w krajach anglosaskich oskarżenia o napastowanie seksualne, polowanie na męskie czarownice pod szyldem metoo, promowanie seksistowskego pojęcia mansplainingu i mamy pełen obraz pozycji białego heteroseksualnego mężczyzny z klasy średniej w środowisku pracy. Na szczęście merytoryka też się liczy, poza tym ktoś musi przecież pracować a ich wciąż jest dużo, więc po ominięciu wszystkich raf da się jakoś przeżyć. Chyba, że przyjdzie kryzys, trzeba będzie kogoś zwolnić i do wyboru będzie biały heteroseksualny mężczyzna w średnim wieku oraz samotna kobieta (nie daj Boże czarnoskóra!) z dzieckiem.
Pozycja mężczyzny w rodzinie uległa jeszcze głębszej degradacji. Chomąto konieczności zapewnienia utrzymania rodziny tak jak kiedyś tak i teraz spoczywa na mężczyźnie. Nic się tutaj nie zmieniło oprócz tego, że wkład kobiety do finansów rodziny jest dużo większy. Tyle, że kobieta może, a mężczyzna musi. Trwała porażka mężczyzny na polu zawodowym często skutkuje również rozpadem rodziny. Kiedyś, w zamian za ciągnięcie tego brzemienia i zapewnianie bytu rodzinie, mężczyzna był, przynajmniej teoretycznie, głową rodziny i podejmował decyzje w kluczowych sprawach. Potem, nakarmiono nas piękną i słuszną ideą partnerstwa, równych praw mężczyzn i kobiet nie tylko w sferze zawodowej ale i prywatnej, której praktyczne zastosowanie niestety często niewiele ma wspólnego z pierwotną ideą. W największym skrócie – zamiast partnerstwa, wzajemnego uzupełniania się, mamy zbyt często w domu roszczeniową konkurencję. Nierówną konkurencję, dodam, której zasad strzeże opresyjne państwo. Możesz być dobrym mężem, troskliwym ojcem ale z chwilą gdy kobieta podejmie decyzję o rozwodzie stajesz się pariasem, bez domu, dzieci, rodziny, za to z licznymi finansowymi zobowiązaniami. System oczywiście ma wiele luk, z których korzystają cwaniacy ale jak jesteś porządnym, uczciwym mężczyzną i ojcem to kupuj wazelinę, bo sądowe dildo jest naprawdę duże.
I po co to komu? Takie pytanie zadają panowie z MGTOW, którego lawinowo rosnąca popularność w ostatnich latach jest chyba najlepszym dowodem na to, że coś w relacjach pomiędzy płciami zasadniczo szwankuje. Szczególnie w krajach anglosaskich z ich instytucją „common law marriage”. W Australii wystarczy że jesteś w związku z kobietą dwa lata (albo krócej jeśli w związku jest dziecko) i w przypadku rozstania kwestie zobowiązań finansowych regulowane są na takich samych zasadach jak w przypadku legalnego małżeństwa. Czyli: podział majątku (nie wiedzieć czemu w krajach tych do podziału wchodzi cały zgromadzony majątek mężczyzny a nie tylko majątek zgromadzony w okresie małżeństwa), alimenty na żonę (my w Polsce dopiero raczkujemy w tym temacie, a przykład premiera Marcinkiewicza jest tylko, póki co, zabawną ciekawostką) no i oczywiście alimenty na swoje dziecko lub na dziecko z poprzedniego związku żony/partnerki. Po co to komu? Z jednym się z MGTOW nie zgodzę – wielu członków tej społeczności czuje resentyment do kobiet i uważa, że w dzisiejszych czasach odkryły po prostu swoje prawdziwe oblicze. Moim zdaniem to jest raczej jak z eksperymentem więziennym Zimbardo – jak podzielisz grupę na dwie części i dasz jednej broń to ta broń w końcu wystrzeli. Mam nadzieję, że wiele (większość?) kobiet woli żyć w spokoju i w przypadku rozwodu po prostu się dogadać. No niestety, z punktu widzenia mężczyzny, to jest najwyżej pocieszające ale na pewno niewystarczające, bo przecież mamy tylko ograniczony wpływ na to czy kobieta w przypadku rozwodu postanowi się z nami dogadać c