myszmagda
13.05.06, 02:42
Zrobiłam to... Już od kilku dni się zbierałam... W niedzielę wyrzuciłam z
siebie wszystko, co mi leży na sercu, Połówek obiecał, że postara się to
częściowo zmienić, ale we mnie coś umarło. W środę wróciłam do tematu, a dziś
ponownie. Pozwoliłam mu wyjść z domu i poczułam ulgę, że wytrwałam, że go nie
zatrzymałam. Po 10 minutach zadzwonił, że chciał mnie jeszcze raz usłyszeć i
coś we mnie wtedy pękło. Siedzę i ryczę. Żałuję i nie żałuję. Był dla mnie
dobry, ale nie pasowaliśmy do siebie. Prędzej czy później tak musiało się
stać. Czuję się jednak winna, bo wiem, że on nigdy by mnie nie rzucił. Kocha
mnie bardzo, a ja jestem podła. Czy to jednak moja wina, że przestałam być
szczęśliwa?? Moja, bo nie powinnam wierzyć, że odmienne charaktery się dotrą.
Mogłam nie przeprowadzać się do niego... Wciąż jest dla mnie ważny i zawsze
będzie w moim sercu, ale chyba już go nie kocham...