szymanka
11.05.04, 10:05
Piszę bo nadal jestem poddenerwowana i może jak to wyleję z siebie to mi
przejdzie
Spóźniliśmy się dzisiaj z moim pierwszakiem do szkoły. Szatnia już była
zamknięta, poprosiłam woźną o otworzenie, co też zrobiła. Ja w tym czasie,
poganiałam syna i pomagałam mu się rozbierać. Żeby było szybciej, kazałam mu
nie zmieniać butów. Pomyślałam: tylko jedna godzina religii, salka
katechetyczna w szatni, nawet nie będzie wchodził na piętro, później, od razu
idą do kina. O tym żeby szedł w butach, mówiłam przy woźnej, ona nawet
słowem się nie odezwała. Syn pobiegł, dzieci juz rozpoczynały modlitwę.
Powiesiłam jego ubranie na wieszaku, wychodzę z boksu i słyszę jakieś
podniesione głosy w salce katechetycznej. Podeszłam bliżej, wożna stoi w
drzwiach i ruga moje dziecko przy całej klasie, za to, że nie zmienił butów.
Oczywiście natychmiast poleciłam synowi iść zmienić buty i zaczęłam
tłumaczyć, że to ja kazałam... itd.
Wożna nie dopuszczała mnie do głosu, krzyczała o nieodpowiedzialnych
rodzicach, że co tu się dziwić dzieciom, o śladach na podłodze, o tym jak ona
ciężko pracuje itd.
Zdenerwowałam się i powiedziałam jej parę słów o robieniu afery przy
dzieciach i karaniu mojego dziecka za coś, czemu winna jestem ja, a nie
dziecko. I w ten sposób zrobiło się małe piekiełko na całą szatnię.
Jezu, dziewczyny, czy te niezmienione buty były warte takiej afery?