benek231
13.12.20, 15:27
Dziaders z żartu zmienił się w maczugę, którą okłada się przeciwnika, a chętniej sojusznika
Agnieszka Holland
12 grudnia 2020 | 05:59
Użytkowniczki pojęcia "dziaders" często dowodzą, że nie dotyczy ono PESEL-u, że wiek i nawet płeć nie grają roli. Ale to nieprawda. Chodzi o mężczyzn, i to głównie tych z pokolenia "Solidarności", dumnych ze ze swego dorobku i zadowolonych z siebie
Antoni Czechow opisał w „Wujaszku Wani” postać profesora Sieriebriakowa, nudziarza i intelektualnego trutnia, który daje się podziwiać, utrzymywać i obsługiwać grupie ciężko pracujących kobiet i samemu Wani. Poucza przy tym w sposób nadęty i nie dostrzega niczego poza własną wielkością. Wiele postaci współczesnych ma swoje korzenie w rosyjskiej literaturze. Wciąż warto ją czytać. Profesor Sieriebriakow to karykaturalny pierwowzór dziadersa.
Kobieta zastępcza
Określenie powstało już jakiś czas temu w środowisku polskich feministycznych intelektualistek i opisywało powszechny dość rodzaj mężczyzny – starszego na ogół, ale niekoniecznie, bo mógł to być rówieśny krytyk literacki, który z pogardą wyrażał się o literaturze pisarki – mogła to być na przykład Olga Tokarczuk – jako o „magicznym realizmie menstruacyjnym”. Faceci ci na kongresach, sympozjach, zjazdach, seminariach, kiedy zabierała głos kobieta, nie umieli ukryć zniecierpliwienia, przerywali i zaczynali ze swadą, raczej protekcjonalnie, strofować, że upraszcza, ideologizuje lub nie rozumie tematu, w którym to ona akurat była zwykle specjalistką. Tematy „kobiece”: feministyczne, genderowe, punkt widzenia kobiet, wydawały się większości tych humanistów nieistotne, podrzędne, zastępcze, nieciekawe – odnosili się do nich z sympatią, ale i lekceważeniem.
Polscy mężczyźni powojennego pokolenia dobrze się czuli w gronie innych mężczyzn, chętnie oddawali kobietom role podrzędne i nieprzynoszące sławy, za to wymagające dużego zaangażowania, zdolności organizacyjnych i ogromnej odpowiedzialności. Sami funkcjonowali w „boys klubach” i zarówno konferencje rektorów wyższych uczelni, jak i zebrania większości rad nadzorczych korporacji nie różniły się (i nie różnią do dziś) składem płciowym od konferencji Episkopatu.
Kobiety tego pokolenia na ogół godziły się na miejsce w drugim szeregu, ba!, same skwapliwie usuwały się w cień; miały głęboko zakodowane przekonanie, że mężczyzn trzeba dowartościowywać, bo ich samoocena, pozorna pewność siebie są kruche i wymagają ciągłej pielęgnacji. Kobieta nie powinna więc walczyć o pozycję, sławę i uznanie, a feminizm jest brzydkim słowem na „f”, z którym „normalne” kobiety nie mają nic wspólnego. I choć często wybitniejsze i bardziej zasłużone niż ich towarzysze kobiety opozycji demokratycznej po '89 roku wygumkowały się z historii, o ich walce i zasługach niewiele by się wiedziało, gdyby nie książka amerykańskiej feministki Shany Penn opisująca kluczową rolę niektórych. W każdym razie przy Okrągłym Stole niemal ich nie było i tak już zostało w całej III RP.
Przehandlowane
I jeśli któraś z kobiet (koniecznie konserwatywnych katoliczek) zostawała premierką polskiego rządu albo szefową banku centralnego, to jako koncept i marionetka wpływowego mężczyzny czy grupy mężczyzn, pilnie uważających, by nie wybiła się na niepodległość.
Kobiet nie było prawie w kręgach decyzyjnych III RP, nic więc dziwnego, że to ich prawa zostały przehandlowane z Kościołem katolickim za poparcie reform transformacyjnych czy wejście do Unii Europejskiej. Nazwano to „kompromisem aborcyjnym”.
Dziś jeszcze, kiedy się rozmawia z architektami tamtych decyzji, nie widzą problemu, nie rozumieją, że to kobiety są grupą, która w demokratycznej Polsce została pozbawiona podmiotowości w najistotniejszej dla niej sprawie. Liberalni, centrowi politycy tego pokolenia uważają, że gra warta była świeczki, zresztą nie było innego wyjścia, a cierpienie kobiet, ich życie, wolność, sumienie są drugorzędne i śmiało można mówić o sprawiedliwości i demokracji, gdy połowa społeczeństwa jest pozbawiona podstawowych praw.
Uwolnione dziewczyny
Kolejne pokolenia kobiet coraz gorzej radziły sobie z tym brakiem równowagi. I coraz mocniej narastał w nich gniew i bunt. Kolejne fale polskich feministek, długo marginalizowanych i niesłuchanych przez mainstream, Kongres Kobiet, światowy ruch #MeToo, Parady Równości i organizacje LGBT, działaczki i dziennikarze demaskujący hipokryzję, zakłamanie i przestępstwa pedofilii w polskim Kościele, doświadczenia demonstracji KOD-u, Obywateli RP i Akcji Demokracja, protest „czarnych parasolek” i Strajk Kobiet, a wreszcie Stop Bzdurom i bezkompromisowa ekspresja Margot – przyczyniły się do stopniowego narastania rewolucyjnej zmiany świadomości.
Ale musiało przyjść to najmłodsze pokolenie – jakościowo znacząco inne – nieakceptujące zastanych reguł, asertywne i mówiące zupełnie innym językiem, gotowe domagać się głośno należnego im miejsca w społeczeństwie i w państwie, by można było tę zmianę wyraźnie zobaczyć. Okazało się, że lekcje religii i nacjonalistyczna propaganda nie sformatowały ich mózgów, przeciwnie. Na ulicę wyszło najbardziej europejskie, empatyczne, równościowe i solidarystyczne pokolenie od początku wolnej Polski.
I jednocześnie najbardziej anarchistyczne; natychmiast można było dostrzec, że ani Kościół ani klasa polityczna nie są dla tych młodych ludzi żadnymi autorytetami.
Nie wiem, kto może być autorytetem dla młodych kobiet; wydaje się, jakby nie potrzebowały żadnego. Zmiany demograficzne spowodowały, że dziewczynki są często jedynaczkami. Rodzice inwestują w nie swe nadzieje i aspiracje, które kiedyś inwestowali w synów; wielu woli zresztą mieć córki, uważając, że na starość będą mogli liczyć na większą czułość i opiekę. Młode dziewczyny nabrały pewności siebie, uczą się lepiej od chłopców, są ambitne i lepiej wykształcone. Dlaczego nie miałyby stać w centrum sceny, zamiast chować się za kulisami? Dlaczego nie miałyby się cieszyć pełnią praw i wolnością? Przecież ich stosunek do świata, talent realnego mierzenia się z wyzwaniami i zagrożeniami współczesności predestynuje je do wzięcia spraw w swoje ręce.
Dziaders dobra rada
Dziadersi natychmiast włączyli się w tę rewolucję we właściwy im sposób. Pouczając i strofując. Z wysokości swego doświadczenia politycznego i historycznego zaczęli dawać tym kobietom i dziewczynom rady: jak działać politycznie, jak nie zrażać centrum, jak nie zapominać, że społeczeństwo polskie jest z gruntu konserwatywne, że nie powinno się tykać Kościoła, mówić brzydkich wyrazów, lekceważąco wyrażać się o świętości płodu i zdradzać, że nie cierpiało się po aborcji.
Reakcja pouczanych zaskoczyła tych „dobrze radzących” bardzo brutalnie. Uważali się za mądrzejszych i bardziej doświadczonych sojuszników, tymczasem ich mądrość i doświadczenie zostały z pogardą i furią odrzucone, a słynne „wypierdalać!”, które uważali za otwarcie antypisowskie, zostało skierowane do nich samych. Na różnych forach społecznościowych zaczął się prawdziwy lincz.
Ofiar tego gniewu było wiele, na czele z marszałkiem Grodzkim, który naprawdę dzielnie sobie radzi z szalenie trudnym utrzymaniem senackiej większości, ale którego orędzia są kuriozalnie anachroniczne; ktoś powinien nie tylko pomóc mu z ich redakcją, ale też lepiej go wyreżyserować, żeby dotrzeć do widzów TVP. Nie musi w formie i treści dorównywać najgorszym wzorcom prowincjonalnego proboszcza. Przyznać trzeba jednak, że marszałek nie wchodził przynajmniej w polemikę z krytyczkami jego wizji roli kobiety.
Poniżenie i szyderstwo
Nie uniknął tej pułapki Waldemar Kuczyński, pod którego wpisem na Facebooku rozpętał się hejt obnażający pokłady resentymentu komentujących. Wpis Kuczyńskiego był w gruncie rzeczy dość niewinny: komentował wywiad w TOK FM bardzo zasłużonej i dzielnej działaczki organizacji umożliwiającej polskim kobietom dokonanie aborcji w sytuacjach, gdy państwo je opuszcza. Kuczyńskiemu nie spodobało się, że tak młoda (w dom