eksdoktorant
03.08.08, 13:37
Pierwotnie wątek miał nosić tytuł "Przywrócenie etatów asystenckich".
Czy uważacie, że powrót do łask asystentury mógłby choć trochę
uzdrowić polską naukę? Ja śmiem wątpić, i tak wszystko zabiłby
prozaiczny brak kasy. Być może jednak byłoby to mniejsze zło.
W tej chwili sytuacja wygląda tak, że doktorant* od drugiego roku
wzwyż** wpada na uczelnię niczym do narzeczonej, najpierw
poprowadzić jakieś zajęcia ze studentami dziennymi, potem z
wieczorowymi (w końcu jakąś kasę trzeba wyciągnąć z uczelni, a za
dzienne albo wcale nie płacą, albo sypną co łaska jakimiś marnymi
grosikami), a w międzyczasie obskakuje inne chałtury, zazwyczaj o
niebo lepiej płatne niż te na uczelni. Oczywiście po odbębnieniu
tych wszystkich fuch można by wykrzesać w sobie resztki energii do
pracy stricte naukowej, ale niektórzy mają jeszcze życie prywatne
oraz (pozanaukowe) hobby.
Tak więc odwiedza młody człowiek uczelnię jeszcze parę lat po jej
ukończeniu, by i tak w końcu ulec pokusie i wyjechać za granicę lub
rozkręcić coś na własną rękę w kraju (rzadziej: zostać w kraju i
pójść do pracy na etacie***). Jeżeli człowiek ma głowę na karku, to
zawczasu, jeszcze jako doktorant (albo nawet student), kładzie
podwaliny pod własny biznes in spe, udzielając się na wielu
płaszczyznach, nie tylko w hermetycznym środowisku akademickim.
Potem, położywszy w końcu kres zabawie w studia doktoranckie, robi
dalej to samo, tylko już jako firma, z większą intensywnością, bo
nie zawraca sobie głowy uczelnią. A te kilka latek spędzonych na
Alma Mater po studiach traktuje w kategoriach przygody. Dochody z
pracy na uczelni z pewnością nie były zbyt wysokie, ale miało się
zapewnione ubezpieczenie oraz status społeczny i - co istotne -
parając się rozmaitymi chałturami nie ponosiło się kosztów
związanych z prowadzeniem działalności gospodarczej, a to zawsze
jakaś rekompensata.
Statystyki dotyczące studiów doktoranckich uwieńczonych doktoratem
mówią same za siebie. Może jednak udałoby się ukrócić patologię
likwidując "studia" doktoranckie (będące studiami jedynie z nazwy) i
zastępując je etatami asystenckimi. Wtedy status młodego naukowca
byłby jasny, jasne byłoby, że jest pracownikiem, a nie studentem,
więc powinien zachowywać się, jak przystało na pracownika, a nie
wiecznego studenta, któremu nieśpieszno do dorosłego życia.
*Pomijając nielicznych napaleńców, którymi kieruje poczucie
dziejowej misji, choć ci też często się wypalają, jak nie po roku,
to po czterech.
**Na pierwszym roku często nie ma się jeszcze przydzielonych zajęć
dydaktycznych i uczelnię odwiedza z częstotliwością godną kurtyzany,
a nie narzeczonej. Raz w tygodniu jakieś seminarium, pod warunkiem
że akurat jest po drodze i nie pada ani nie jest zbyt zimno.
***Poza niektórymi branżami zarobki w kraju nadal są dosyć niskie w
ujęciu globalnym - choć idzie ku lepszemu - i czasem bardziej opłaca
się być niezobowiązująco zahaczonym na uczelni i chałturzyć poza nią.
A jak człowieka w końcu wyleją (co o dziwo wcale nie ma miejsca tak
często), to zarejestruje własną działalność i wyjdzie na tym jeszcze
lepiej.