wladca_pierscienii 06.08.08, 13:58 kontynuacja wątków forum.gazeta.pl/forum/72,2.html?f=539&w=71548247&a=71548247 forum.gazeta.pl/forum/72,2.html?f=539&w=29985663&a=29985663 Odpowiedz Link Obserwuj wątek Podgląd Opublikuj
wladca_pierscienii łuk 06.08.08, 13:59 POLITYKA wiadomosci.onet.pl/1501090,242,1,kioskart.html Cudo z kija Łuk tysiące lat służył do polowań, by z czasem stać się bronią Używano go też do innych celów. Żadna inna tak prosta machina nie miała aż tylu zastosowań. Siła człowieka, skumulowana w wygiętym kiju, po uwolnieniu cięciwy wyrzuca strzałę z prędkością 140–200 km/godz. Choć energia 36- gramowej strzały przy 160 km/godz. wynosi zaledwie 35 dżuli (pocisk kalibru 9 mm ma ich 600), wystarcza, by upolować duże zwierzę; wszystko zależy od grotu strzały – tak wynika z doświadczeń Sax-tona Popea i Arthura Younga, angielskich łuczników z początku XX w. Dziś nieliczni polują za pomocą łuku, nie zabieramy go na wojny, nadal jednak strzelają z niego sportowcy. Najstarsze sceny polowań z łukami mają ok. 20 tys. lat, ale łuk znano już wcześniej. – Dowodami są grociki z typowymi zniszczeniami wierzchołków, które złamały się w zetknięciu z kością zwierzęcia, oraz odpryski kamiennych grotów w kościach reniferów, żyjących 13 tys. lat temu – mówi prof. Karol Szymczak z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. – Krzemienne i kościane narzędzia zwane ostrzami, mogące służyć jako groty strzał, wytwarzano już 15 tys. lat wcześniej – jest zatem bardzo prawdopodobne, że gdy w początku górnego paleolitu człowiek zasiedlił Europę, łuk był w powszechnym użyciu. Przypuszcza się, że rozkwit łucznictwa miał związek z zalesieniem Europy po ostatniej epoce lodowej. Używane do tego czasu długie oszczepy przestały się sprawdzać w gęstwinie drzew. Nie wiadomo natomiast, czy łukiem posługiwał się neandertalczyk. Zwolennicy intelektualnej przewagi człowieka utrzymują, że nieobeznanie z łukiem było jedną z przyczyn klęski homo neanderthalensis. Łuki do Europy dotarły z Afryki, gdzie, jak sądzono, pojawiły się ok. 40 tys. lat temu. Tymczasem tegoroczne odkrycie w jaskini KwaZulu Natal w południowej Afryce przesuwa tę datę jeszcze wcześniej. Zespół badawczy Lucindy Backwell z Uniwersytetu w Witwaterstrand znalazł bowiem 5-centymetrowy kościany grot liczący 61 tys. lat. Prawie wszystkie ludy archaiczne używały łuku, ale z odkrycia sprężystości drewna korzystali nie tylko myśliwi. Łuk miał również zastosowanie gospodarcze – służył do rozniecania ognia oraz wiercenia, a także jako instrument muzyczny i prymitywny warsztat tkacki. Hi-tech ze wschodu Znaczenie łuku w pradziejowej Europie było ogromne, przynajmniej takie można odnieść wrażenie, gdyż dzisiejsi badacze znajdują setki tysięcy kamiennych grocików. To one też są podstawą do rozpoznawania poszczególnych kultur archeologicznych. – Ok. 10 tys. lat temu w Europie istniał tzw. krąg kultur z liściakami, czyli grotami w kształcie liści – mówi prof. Szymczak. – Różnice w formie i wielkości tych grotów pozwalają odróżnić od siebie współistniejące lub następujące po sobie kultury. W "Winnetou", gdy Old Shatterhand znajduje strzałę na prerii, od razu wie, że byli tam Komancze. To samo starają się robić archeolodzy. Najstarsze łuki Europy zachowały się na stanowiskach bagiennych i liczą ok. 10 tys. lat. Jest to solidnie wykonana broń łowiecka, z którą ówcześni ludzie musieli być obeznani od wielu pokoleń. Jeden z najstarszych – łuk z Holmegard w Danii – ma wyraźne przewężenie pośrodku, które ułatwiało trzymanie i wpływało na precyzyjniejszy lot strzały, płaskie ramiona zapewniały stabilność i większą elastyczność, a pocienione końce łuku nadawały strzale większą szybkość. To był prawdziwy mezolityczny hi-tech. Same strzały też nie oparły się nowinkom technicznym. Znaleziona w Lilla Loshult w Szwecji miała 92 cm, nadano jej wrzecionowaty kształt, przy czym najgrubsza jej część znajdowała się w 1/3 długości, co sprawia, że była lżejsza i szybsza niż jej cylindryczna poprzedniczka. Ostre jak brzytwa grociki mogły zabić niedźwiedzia, tępymi polowano na zwierzęta futerkowe i ptaki, gdyż nie uszkadzały skóry i piór. Strzały z ekwipunku Człowieka z Lodu (Ötzi) miały inną nowinkę, która mimo upływu 5600 lat nadal jest w użyciu – trzy lotki z piór. Natomiast w epoce brązu (2500–800 p.n.e.) pojawiły się groty stworzone do walki z wrogiem, zaopatrzone w specjalne zadziory i kolce, które przy próbie usunięcia z ciała łamały się i zostawały w ranie. Niektórzy przypuszczają, że smarowano je trucizną. Najlepsze na łuki było drewno cisowe. W Europie było go sporo, mieszkańcy innych kontynentów musieli sobie radzić inaczej – powstał zatem łuk kompozytowy. Robiono go z kilku kawałków drewna, wzmacniano od strony grzbietu ścięgnami, od strony brzuśca kawałkami rogu, a wszystko spajano klejem z kości i ścięgien. Pochodzący z Azji łuk kompozytowy był o wiele bardziej sprężysty niż łuk prosty. Kolejną innowacją azjatycką był łuk refleksyjny, w którym przynajmniej jedną warstwę drewna sklejano w stanie silnego naprężenia. W ten sposób wykonane łęczysko tworzyło w stanie spoczynku wygięcie, cięciwę zakładano wyginając łuk w przeciwną stronę, co gwarantowało strzale większą prędkość przy mniejszych rozmiarach łuku. Broń niewieściucha W armiach kultur basenu Morza Śródziemnego dominuje łuk kompozytowy. Łuczników miały wojska egipskie, sumeryjskie, potem asyryjskie i babilońskie. Mimo to, gdy niezwyciężone dotąd wojska perskie spotkały się na polu walki z oddziałami Kimmerów, a potem Scytów, nie mogły sobie poradzić z konnymi łucznikami, którzy zasypywali Persów gradem strzał. Chociaż Mykeńczycy znali łuk kompozytowy (przywieźli go Kreteńczycy mający kontakt z Egiptem i Syrią), a srebrny łuk był atrybutem Apolla, to nigdy nie stał się on bronią podstawową Achajów, którzy w walce pieszej i z rydwanów używali ciężkich włóczni o długich ostrzach. O mieszanych uczuciach do łuku świadczy "Iliada" Homera, w której łuczników uważa się za unikających starcia tchórzy i niewieściuchów. Najwytrawniejszy łucznik trojański Pandaros, właściciel łuku wykonanego z "długiego na 16 dłoni" rogu dzikiego kozła, zakończonego złotymi gryfami, miał w czasie rozejmu wypuścić zdradziecką strzałę na Menelaosa. Chybił – po czym zginął w pojedynku na włócznie. Podstępne były także zatrute jadem hydry lerneńskiej strzały. Od jednej z nich zginął Parys, który, jak pamiętamy, sam zabił z łuku Achillesa trafiając go w piętę. Trochę większym szacunkiem cieszy się łuk w "Odysei", gdzie w kulminacyjnej scenie bohater za pomocą wielkiego łuku kompozytowo-refleksyjnego, na który nie jest w stanie założyć cięciwy żaden z jego rywali, dokonuje rzezi zalotników swej żony Penelopy. Na przełomie VIII i VII w. p.n.e. pojawia się nowy typ żołnierza – ciężkozbrojny hoplita walczący w głębokim szyku zwanym falangą. Hoplickim ideałem jest starcie wręcz, a lekkie oszczepy i strzały z łuku są dobre dla barbarzyńców i Amazonek. Brzmi to jak czcze przechwałki, ale pod Maratonem i Platejami Grecy dowiedli, że ich taktyka jest bardzo skuteczna. To wszystko (a także obecność rodyjskich procarzy, których ołowiane pociski miały większy zasięg niż strzały) sprawiło, że łucznicy – głównie kreteńscy i scytyjscy najemnicy – nie liczyli się szczególnie na polu walki. Niezastąpieni byli natomiast aż do pojawienia się artylerii oblężniczej w trakcie oblężeń i obrony miast. Rzymianie też oparli swoją sztukę wojowania na ciężkiej piechocie, łucznicy służyli jedynie w oddziałach pomocniczych. Pamiątką po nich są znajdowane na miejscach stacjonowania legionów zekiery, czyli metalowe pierścienie zakładane na kciuk, niezbędne przy napinaniu łuku refleksyjnego. I chociaż łucznicy partyjscy nieraz pokazali Rzymianom, jak są skuteczni, większą rolę odegrał łuk w legionach rzymskich dopiero w IV w., kiedy to Vege Odpowiedz Link
wladca_pierscienii łuk cz. 2 06.08.08, 14:00 Rzymianie też oparli swoją sztukę wojowania na ciężkiej piechocie, łucznicy służyli jedynie w oddziałach pomocniczych. Pamiątką po nich są znajdowane na miejscach stacjonowania legionów zekiery, czyli metalowe pierścienie zakładane na kciuk, niezbędne przy napinaniu łuku refleksyjnego. I chociaż łucznicy partyjscy nieraz pokazali Rzymianom, jak są skuteczni, większą rolę odegrał łuk w legionach rzymskich dopiero w IV w., kiedy to Vegetius, autor wojskowego podręcznika, radził szkolić łuczników. Zmianę tego nastawienia łączy się z najazdem Hunów, doskonałych jeźdźców i łuczników. Pomocnik rycerza Podczas gdy na południu dominował łuk wschodni (kompozytowy) – na północy Europy nie sprawdzał się, ponieważ źle znosił wilgotny i chłodny klimat. W wiekach średnich, gdy punkt ciężkości dziejów Europy przeniósł się na północ, przeżywał renesans długi łuk wykonany w całości z drewna cisowego. Niektórzy uważają wręcz, że było to cofnięcie się w rozwoju – powrót do zwykłego kija bez przewężonego uchwytu o zupełnie nieekonomicznym, jeszcze bardziej prymitywnym niż w czasach prehistorycznych okrągłym przekroju. Ale cisowe długie łuki były łatwe do zrobienia i skuteczne. Prawdziwą sławę zyskał longbow (łuk walijski) w czasie wojny stuletniej, gdyż okazał się zabójczą bronią, szczególnie w bitwie pod Crécy(1346) i Agincourt (1415). Rycerstwo francuskie zostało wówczas przetrzebione przez chmury ciężkich strzał wypuszczane przez łuczników. Do oddziałów łuczników zaciągano w Anglii każdego wolnego mężczyznę, który miał na tyle siły, by naciągnąć długi łuk. Do celów wojskowych zaczęto produkcję łuków na masową skalę. W 1359 r. w Tower składowano 20 tys. długich łuków, 850 tys. strzał i 50 tys. cięciw. Aby zapewnić sobie dostawę materiałów, których coraz bardziej zaczynało brakować, Edward IV wydał w 1472 r. dekret nakazujący wszystkim statkom handlowym przywożenie odpowiedniej ilości drewna cisowego. Nie znaczy to jednak, że w tym czasie nie ceniono łuków kompozytowych. Arystokracja angielska chętnie używała łuków refleksyjnych. Jedne z najdoskonalszych wytwarzano we Włoszech, dlatego Edward IV nakazał wszystkim kupcom, sprowadzającym towary z Wenecji, dostarczać cztery takie łuki do każdej tony ładunku. – Wielbiciele długich łuków, których nie brakuje w Anglii, starają się udowodnić, że na odległość 220 m miał on taką samą siłę przebicia jak z 40 m – mówi Jerzy Jackowski, łucznik, od lat strzelający z różnych rodzajów łuków historycznych. – Może i miał, ale brak mu było precyzji w porównaniu z celnym łukiem tureckim, tak przynajmniej wynika z moich doświadczeń. Dla łucznika angielskiego najistotniejsza była masa pocisku i szybkostrzelność, łucznik wschodni tymczasem cenił przede wszystkim szybkość strzały, a tym samym jej donośność. Na "Mary Rose" – wyciągniętym na powierzchnię w 1982 r. okręcie Henryka VIII (zatonął w 1545 r.) – znaleziono 137 łuków i 3,5 tys. strzał. Okazało się, że łuki miały 187–211 cm długości i siłę naciągu 23–33 kg, a nie jak twierdzono wcześniej 90 kg, natomiast strzały miały najwyżej 81 cm i leciały nie dalej niż 224 m. W Polsce wczesnopiastowskiej strzelano przede wszystkim z łuków prostych, ale zawsze ceniono łuki wschodnie, które przybyły do nas wraz ze Scytami i Hunami (słynny łuk w stylu huńskim znaleziony w 1911 r. w grobie mężczyzny w Jakuszowicach), a potem dzięki handlowi z Bizancjum. Każdy szlachcic miał szabelkę, nie wszyscy jednak mogli sobie pozwolić na sprowadzenie ze wschodu dobrego łuku, który kosztował fortunę. Jeśli już kogoś było nań stać, nosił ze sobą ozdobny sajdak lub kołczan, jako symbol bogactwa i prestiżu, nawet do kościoła. Wielkim miłośnikiem łuków wschodnich był Jan III Sobieski, który po bitwie pod Wiedniem przywiózł kilka łuków i sajdaków, które złożył w darze w skarbcu jasnogórskim. Robin Hood i następcy Pojawienie się broni palnej nie od razu wyrugowało łuk z pól bitewnych, ponieważ na początku nie była ona wystarczająco skuteczna – arkebuzy i muszkiety często nie wypalały, łuk był niezawodny i dużo celniejszy, a dobry łucznik mógł wystrzelić z niego nawet 12 strzał w ciągu minuty. Z długiego łuku ostatni raz strzelano w bitwie pod Bridgnorth w 1642 r., ale na Kaukazie łuki wschodnie były w użyciu jeszcze w XIX w. Później na wojnie łuk pojawiał się sporadycznie (np. w czasie II wojny światowej komandosi alianccy używali łuków stalowych z zatrutymi strzałami w akcjach na niemieckie laboratoria doświadczalne). W Anglii łucznictwo stało się sportem, coraz bardziej popularnym i w całej Europie. Łuk poprzez pola bitew w końcu trafił na stadiony. Łucznictwo jako sport nie było niczym nowym. Już w pradziejach wprawiano się w strzelaniu z łuku przez zabawę i współzawodnictwo. Wyszkolenie dobrego łucznika trwało długo, o czym doskonale wiedzieli japońscy szlachcice masowo zakładający szkoły na swoich dworach. Szkolone w jeździe konnej i strzelaniu z łuku były dzieci w plemionach koczowniczych, ale również żołnierze armii sumeryjskiej, asyryjskiej czy egipskiej. Wytrawnym łucznikiem był egipski faraon Amenhotep II, który uwielbiał polować z łukiem, co z dumą kazał odnotować w kronikach. Zawody w strzelaniu (choć nie zawsze liczyła się celność, najpierw chodziło o zasięg strzału i siłę przebicia) były zatem ważnym elementem szkolenia. W Europie już przed wiekami powstały pierwsze organizacje miłośników sportu łuczniczego (np. we Francji byli to Rycerze Łuku, a w Polsce liczne bractwa strzeleckie i towarzystwa kurkowe), gdzie nauka strzelania miała przygotowywać mężczyzn do wojaczki i polowań. Pojawiły się też pierwsze spisane zasady uprawiania łucznictwa, ale najważniejszym dziełem pozostaje traktat "Toxophilus" Rogera Aschana, wydany pod koniec panowania Henryka VIII (wielkiego miłośnika łucznictwa). W 1781 r. powstało pierwsze towarzystwo łucznicze Toxophilites. Pierwsze zawody o mistrzostwo Anglii w sportowym strzelaniu z łuku zorganizowano w 1844 r. Łucznikom patronował legendarny Robin Hood, który potrafił ponoć strzałą rozszczepić inną już tkwiącą w środku tarczy, a jego atrybuty (np. srebrna klamra) stały się symbolicznymi nagrodami, o które walczyli najlepsi strzelcy. Łucznicy nie startowali w pierwszych nowożytnych igrzyskach w Atenach w 1896 r., ale już cztery lata później w Paryżu, a także w St. Louis (1904), Londynie (1908) i Antwerpii (1920) łucznictwo było dyscypliną olimpijską. Po 50-letniej przerwie wróciło do programu igrzysk w 1972 r. Historia polskiego łucznictwa sportowego rozpoczyna się po 1925 r. Wtedy to za namową dwóch podróżników Mieczysława Fularskiego i Apoloniusza Zarychty odbyły się pierwsze zawody o tytuł wyborowego łucznika Polski. Z czasem nasi zawodnicy weszli do czołówki światowej, pokonując nawet dotychczasowych mistrzów angielskich i francuskich. Dzisiejsi sportowcy strzelają z nowoczesnego sprzętu wykonanego według najnowszych technologii. Łuk olimpijski jest co prawda łukiem refleksyjnym, ale wykonanym z włókna węglowego i lekkich stopów metali, ma celownik i stabilizatory. Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Norman Davies o Sołżenicynie 11.08.08, 10:08 www.rp.pl/artykul/61991,174125_Nie_mozna_bylo_przeczyc.html Nie można było przeczyć Krzysztof Masłoń 09-08-2008, ostatnia aktualizacja 09-08-2008 00:40 Sołżenicyn był zdecydowany pokazać światu prawdziwy obraz sowieckich prześladowań i rzeczywiste rozmiary tego przerażającego państwa w państwie, jakim było Gławnoje Uprawljenije Łagieriej - mówi w rozmowie z "Rz" Norman Davies Jeden z 15 milionów RZ: Jak pan ocenia Aleksandra Sołżenicyna i jego twórczość ze szczególnym uwzględnieniem „Archipelagu GUŁag”? To bardzo ciekawa, ale i złożona postać. Rzeczywiście, jego największym osiągnięciem było napisanie i opublikowanie w latach 70. „Archipelagu GUŁag”. Ale przecież wcześniej, w 1962 roku, sensacją stał się „Jeden dzień Iwana Denisowicza”. Sołżenicyn był zdecydowany pokazać światu prawdziwy obraz sowieckich prześladowań i rzeczywiste rozmiary tego przerażającego państwa w państwie, jakim było Gławnoje Uprawljenije Łagieriej. Tematykę „Iwana Denisowicza” kontynuował w „Kręgu pierwszym”, także „Oddział chorych na raka” dotykał tej samej problematyki – reakcji człowieka na maksymalnie trudną sytuację. Tylko że to wszystko było dopiero zapowiedzią erupcji wulkanu, która nastąpiła w chwili wydania „Archipelagu...”. Czy pańskim zdaniem „Archipelag...” to literatura czy historia? Traktuję go jako jedyne w swoim rodzaju, bardzo osobiste świadectwo. Kibicowałem mu zresztą, wiele o tym dziele słysząc od tłumacza „Archipelagu...” na angielski, jednego z moich mentorów, Harry’ego Willetsa. Edycja „Archipelagu” miała kapitalne znaczenie. To od wydania tej książki zdecydowanie zmieniła się ocena ZSRR w świecie. Do tego momentu wielu ludzi, często światłych, nie chciało wierzyć w zbrodnie komunistycznego systemu. Świadectwo Sołżenicyna było tego rodzaju, że nie można już było mu zaprzeczyć. Inna sprawa, że podważano wiarygodność autora na wszelkie sposoby. Czy „Archipelag GUŁag” wywołał szok u zachodnich sympatyków Stalina i jego następców? W wielu wypadkach – tak. Trudno dziś uwierzyć, ale nawet oficjalne wypowiedzi Chruszczowa z lat 50. i 60. były kwestionowane, a książki Sołżenicyna, podobnie jak prace historyka Roberta Conquesta, nazywano „złośliwym antykomunistycznym fantazjowaniem”. Natomiast komuniści w rodzaju Erica Hobsbawma w najlepsze kierowali najważniejszymi katedrami uniwersyteckimi. Kiedy Andriej Amalrik przyjechał do Londynu w 1974(!) roku i publicznie bronił swej tezy z książki „Czy Związek Radziecki przetrwa do roku 1984?”, uznany został za niespełna rozumu. Mnie też, po powrocie z Polski miano nieomal za wariata. Utrzymywano, że przesadzam zarówno wtedy, gdy piszę o wojennych stratach Polski, jak i wówczas, gdy akcentowałem fakt, że na froncie wschodnim walki były bez porównania cięższe niż te na Zachodzie. W tym sensie Aleksander Sołżenicyn pomógł i panu? Oczywiście. Gdy mówiłem to samo, słyszałem, że jestem polonofilem prezentującym nacjonalistyczny pogląd na wojnę i jej następstwa. Kiedy Rosjanin też to napisał, i ze szczegółami, nie można go było zlekceważyć. I wyszło na to, że Conquest nie mylił się. Uważano go za skrajnego prawicowca. Tymczasem był raczej lewicowy, nawet kiedyś był komunistą, ale całkowicie zerwał z tą ideologią. To działało jak automat: skoro masz krytyczny stosunek do ZSRR, jesteś prawicowcem. To było zresztą względnie łagodne określenie, kto ostrzej zaatakował Sowiety, zostawał „faszystą” i już. Conquest i inni krytycy Związku Sowieckiego oskarżani byli o wymyślanie opisywanych wydarzeń, o to, że nie powołują się na drukowane źródła, na archiwa. To był nawet dobry argument, bo istotnie: jaką dokumentacją dysponowali? KGB-owską? Proszę pamiętać też, o jakich czasach rozmawiamy. Kiedy Alan Bullock w latach 80. zestawił na równi Hitlera ze Stalinem, było to jeszcze aktem odwagi. A w latach 60. to i o Holokauście mało kto jeszcze słyszał. Z tym że wkrótce za negowanie Holokaustu trafiało się do sądu, GUŁag negować można było do woli. We wstępie do najnowszej książki „Europa walczy 1939 – 1945. Nie takie proste zwycięstwo” powiada pan, że edycja „Archipelagu GUŁag” wyrwała wielu ludzi z samozadowolenia. Zaniepokoili się nawet intelektualiści tradycyjnie lewicujący. I wtedy nastąpiły daleko idące zmiany w ruchu eurokomunistycznym, gdyż duża część komunistów we Francji, Włoszech i Hiszpanii przyjęła postawę antysowiecką. Niemniej w dalszym ciągu zbrodnie komunistyczne nie wywołują takich reakcji, takiego wzburzenia jak zbrodnie popełnione przez Hitlera. Co więcej, doskonale pamiętam, jak jeden z ważnych sowietologów z uśmiechem cytował Stalina, mówiąc, że „nie da się zrobić omletu, nie rozbijając jajek”. Gdyby powiedział to samo o Hitlerze, miałby sprawę sądową. W literaturze sowietologicznej, z przełomu wieków widać ogromny postęp, jaki dokonał się w penetrowaniu tajemnic ZSRR. Świetną książką jest „Gułag” Anne Applebaum, która to – w pewnym sensie – dokończyła pracę Sołżenicyna. Ważne jest jej pochodzenie, gdyż nie brakuje Żydów uważających GUŁag za konkurencję dla Holokaustu. Sugerują oni, by nie zajmować się obozami w Rosji, gdyż – jakoby – zmniejsza to rangę żydowskiego cierpienia. No, ale tak to być nie może. Innym ciekawym autorem tej nowej fali sowietologicznej jest Simon Sebag Montefiore. To angielski historyk, z rodziny o włosko-żydowskich korzeniach, ale i ze stryjem – biskupem Kościoła anglikańskiego. Jego „Stalin. Dwór czerwonego cara” przyniósł nową perspektywę badawczą, gdyż autor jako pierwszy w tym zakresie wykorzystał źródła gruzińskie. Montefiore spędził tam prawie dziesięć lat, poznał rodziny tych wszystkich Beriów, Ordżonikidzów, otoczenia Stalina, przeprowadził z nimi rozmowy, dotarł do świadków, których nikt nigdy nie poprosił o wspomnienia. Warto też zwrócić uwagę na innych autorów: Catherine Merridale, Richarda Overy’ego, Roberta Service’a, a zwłaszcza Anhony’ego Beevora. – Autora „Stalingradu”? – Tak. To wojskowy, oficer, który dla pisarstwa rozstał się z armią. Napisał rewelacyjną książkę o bitwie pod Stalingradem po tym, gdy jako pierwszy – w czasach Jelcyna, dziś byłoby to niemożliwe – dotarł do materiałów z Centralnego Archiwum Ministerstwa Obrony Rosji. Znalazł tam dowody niebywałego maltretowania przez Sowietów własnych żołnierzy. Pod Stalingradem NKWD dokonało egzekucji około 15 tysięcy czerwonoarmistów. Beevor, posługując się raportami wysyłanymi z frontu do Aleksandra Szczerbakowa, szefa Zarządu Politycznego Armii Czerwonej, ukazał cały ciąg dezercji, przechodzenia na stronę wroga, samookaleczeń, niekompetencji w sowieckim wojsku. Czyli tego wszystkiego, co we wszystkich armiach uchodzi za tabu. Nic dziwnego, że autora wezwał na dywanik ambasador Rosji w Londynie. Musieli sobie pluć w brodę: uwierzyli, że Beevor nie zna rosyjskiego i nie zorientowali się, że towarzyszące mu tłumaczka i sekretarka wynosiły dwa zestawy notatek – jeden do wglądu, a drugi, kompletnie niecenzuralny, opuszczał archiwum schowany pod damską bielizną. Dlaczego Sołżenicyn odrzucił zachodni styl życia, z żarliwego antykomunisty stając się zawziętym antyliberałem, nie cierpiącym Ameryki, wolnego rynku, demokratycznej prasy? On też przeżył szok. W ciągu kilku godzin – jak pisał we „Wpadło ziarno między żarna” – przeleciał jak wicher z lefortowskiego więzienia do domu Heinricha Bolla pod Kolonią. Niebawem jako Odpowiedz Link
wladca_pierscienii 1968 Czechosłowacja - NATO ślepe i głuche 25.08.08, 09:43 SPIEGEL wiadomosci.onet.pl/1503191,1292,1,szpiedzy_byli_bezradni,kioskart.html Klaus Wiegrefe/20.08.2008 11:42 Szpiedzy byli bezradni Przed 40 laty Związek Radziecki zdusił Praską Wiosnę Nieznane dotąd dokumenty dowodzą, że największa operacja wojskowa w Europie po 1945 roku kompletnie zaskoczyła Zachód. Kiedy już było po wszystkim, zachodni oficerowie czuli się nieprzyjemnie skonsternowani. Z ociąganiem musieli przyznać, że maskowanie przygotowań do inwazji państw Układu Warszawskiego było "dobre", a tempo działań "imponujące". I to, jak Kreml "potajemnie" ściągnął jednostki z zachodnich terenów Związku Radzieckiego. Słowem – przeciwnik odniósł "taktyczny sukces". Ta ocena kwatery głównej NATO w Brukseli z 27 sierpnia 1968 roku dotyczyła "Operacji Dunaj", stłumienia legendarnej Praskiej Wiosny. Tydzień wcześniej 27 radzieckich, polskich, węgierskich i bułgarskich dywizji – łącznie około 300 tysięcy ludzi z dwoma tysiącami dział – wtargnęło do niewielkiej Czechosłowacji, by zakończyć eksperyment "socjalizmu z ludzką twarzą". Była to największa operacja wojskowa w Europie od czasu drugiej wojny światowej – i Zachód został nią całkowicie zaskoczony. A przecież uwaga światowej opinii publicznej od miesięcy skupiona była na Czechosłowacji, gdzie ugrupowanie szefa partii komunistycznej Alexandra Dubčeka stawiało Sowietom coraz to nowe wyzwania – pluralizm opinii i wolność prasy, prawa obywatelskie i plany prywatyzacyjne. W ramach pogróżek kremlowski aparatczyk Leonid Breżniew zarządzał od maja 1968 roku coraz to nowe manewry wojskowe w Czechosłowacji i wokół niej. Jednak gdy przekształciły się one w rzeczywistą inwazję, okazało się, że Amerykanie, Brytyjczycy i zachodni Niemcy niczego nie widzieli, niczego nie słyszeli i z niczego nie zdawali sobie sprawy. Dowodzą tego dokumenty z archiwum NATO w Brukseli i udostępnione "Spieglowi" tajne materiały wywiadu. "Nie było ani jednego wskazania", które zapowiadałoby dowodzoną przez Sowietów interwencję – ustalił komitet wojskowy NATO, najwyższe militarne gremium sojuszu. 7500 czołgów robiło hałas, do startu przygotowywano ponad tysiąc samolotów, w tym niezliczone maszyny transportowe, które dowiozły do Brna i gdzie indziej oddziały powietrznodesantowe. W całym bloku wschodnim tysiącom oficerów wręczano rozkazy operacyjne – i nikt, żaden zachodni agent nawet tego nie zauważył. Inwazja na Czechosłowację okazała się jedną z największych porażek zachodniego szpiegostwa. (...) Przy takich rezultatach pracy wywiadowczej nie dziwi fakt, że o sowieckim ciosie kwatera główna NATO dowiedziała się ze źródeł prasowych: informująca o nim depesza agencji Associated Press została odebrana 21 sierpnia o godzinie 2.09 – cztery godziny po rozpoczęciu najazdu. I musiała upłynąć kolejna godzina, zanim w Brukseli zabrzmiały wreszcie dzwonki alarmowe. Tej nocy w centrum operacyjnym NATO wysiadł bowiem dalekopis, czego nikt nie spostrzegł, gdyż oficer dyżurny, w pełnej zgodzie z regulaminem, poszedł już spać. Jedno niepowodzenie goniło drugie: z tajnych dokumentów wynika, że radzieccy ambasadorzy w Londynie i Paryżu w noc inwazji zawiadomili o niej tamtejsze rządy. Ambasador ZSRR w Waszyngtonie Dobrynin udał się nawet osobiście do prezydenta Lyndona B. Johnsona – Breżniew nie chciał, by Zachód odniósł wrażenie, że interwencja w Czechosłowacji służy przygotowaniom do ataku na NATO Trzy wielkie mocarstwa zachowały tę wiedzę dla siebie. Dlatego też wojskowi z NATO w ciągu pierwszych 12 godzin byli zdani jedynie na informacje prasowe, jak się z oburzeniem skarżyli. Ten lament był usprawiedliwiony, gdyż na granicy czechosłowacko- zachodnioniemieckiej łatwo mogło dojść do incydentów. Oddziały inwazyjne obsadziły bowiem natychmiast zachodnią granicę CSRS, w kilku miejscach radzieckie czołgi podjechały aż do linii demarkacyjnej. Trudno wyobrazić sobie, co stałoby się, gdyby jakiemuś dowódcy Bundeswehry po drugiej stronie granicy puściły nerwy. Brytyjski ambasador przy NATO tłumaczył wstydliwie, że jego kraj już nie powtórzy takiej polityki informacyjnej. Później okazało się, że natowska 4. Sojusznicza Taktyczna Flota Powietrzna zauważyła transporty radzieckich wojsk powietrznodesantowych do Czechosłowacji. Skoro jednak kompetentni oficerowi nie widzieli w tym żadnego zagrożenia dla Sojuszu, nie przekazali swojej wiedzy dalej. Wpadki te muszą zdumiewać jeszcze bardziej, jeśli zważyć, że zachodnioniemiecka Federalna Służba Wywiadowcza (BND) była wcześniej w stanie prowadzić całkiem pomyślne rozpoznanie sytuacji. Latem wysłała ona do Pragi wielu agentów i "okazyjnych informatorów". Ekspozytury BND otrzymały ponadto rozkaz meldowania, pod hasłem "Nepomuk", "o wszystkich informacjach dotyczących wojskowych transportów kolejowych i drogowych". Święty Jan z Nepomuka (znany w wielu krajach, w tym w Polsce, jako św. Jan Nepomucen – przyp. Onet) jest patronem Czech – oraz tajemnicy spowiedzi. Według wewnętrznych dokumentów BND niemieccy agenci w Pradze zdołali również uzyskać "dostęp do ważnych osobistości politycznych, ze ścisłym otoczeniem Dubčeka włącznie". I wiele z tego, o czym donosili przed interwencją, okazało się w retrospektywie całkowicie prawdziwe. Na przykład informacje o przebiegu szczytu w Dreźnie w marcu 1968 roku. Dubček zniósł właśnie cenzurę i od przywódców partii bratnich państw socjalistycznych musiał wysłuchać zarzutów, że toruje drogę kontrrewolucji. Jak podawała BND, Breżniew groził, iż nie zamierza "bezczynnie przypatrywać się demontowaniu ustroju socjalistycznego", a jeśli Komunistycznej Partii Czechosłowacji "kontrola wymknie się z rąk, będzie interweniował". W kilka tygodni później – w maju 1968 roku – BND doszła do wniosku, iż "ustalona przez Sowietów granica tolerancji została niemal osiągnięta", a stosunki między tak zwanymi bratnimi partiami z Moskwy i Pragi należy "ocenić jako lodowate". Takie spostrzeżenie można było zresztą wysnuć również z lektury "Prawdy". Później BND stwierdziła, że "z wojskową interwencją Moskwy wraz z jej sojusznikami należy liczyć się od połowy sierpnia 1968 roku". BND powiodło się tu zatem wyraźnie lepiej niż CIA. Według ustaleń niemieckiego wywiadu kierownictwo CIA sądziło bowiem, że "wzgląd na światową opinię publiczną zmusi Związek Radziecki do rezygnacji ze zbrojnej interwencji". Tymczasem stało się dokładnie odwrotnie. (...) Jak bez żenady stwierdza opracowana post factum analiza BND, w służbach wywiadowczych bywa zwykle tak, że "jedynie w najrzadszych przypadkach udaje się przeniknąć do najważniejszych gremiów decyzyjnych potencjalnego przeciwnika". Autorom tego dokumentu nie przyszło do głowy, że pisząc takie zdanie postawili pod znakiem zapytania sens istnienia swojej organizacji. Odpowiedz Link
wladca_pierscienii PRL - były AKowiec konstruuje komputer 20.10.08, 14:05 GOŚĆ NIEDZIELNY wiadomosci.onet.pl/1513099,1292,1,zniszczyc_konstruktora,kioskart.html Przemysław Kucharczak/16.10.2008 11:08 Zniszczyć konstruktora Komuniści zmarnowali pomysły jednego z najbardziej genialnych konstruktorów w historii Polski Kiedy komputery były ogromnymi szafami, zbudował jeden z pierwszych na świecie minikomputerów, wyprzedzający swój czas o dekadę. Gdyby władze nie podkładały mu ciągle kłód pod nogi, Jacek Karpiński byłby dziś sławny i bogaty. Jednak komunistyczni aparatczycy nie mogli lubić naukowca, który w czasie wojny walczył w Armii Krajowej. I to w słynnych Szarych Szeregach, w batalionie "Zośka". Pożegnanie z Zośką Do Szarych Szeregów wstąpił w 1941 jako 14-latek. – Byłem wyrośnięty, więc podawałem się za starszego – uśmiecha się dzisiaj szelmowsko. Mimo schorowania, nie wygląda na swoje 81 lat. Zwłaszcza jego oczy, bystre i czarne jak węgiel, są młode. Jeździ dziś na wózku między łóżkiem, podłożonym kostkami brukowymi, a – oczywiście – komputerem. – Robiliśmy tzw. mały sabotaż. A to zamalowaliśmy swastykę, a to namalowali na murze polską flagę. No i nałogowo wybijaliśmy szyby w sklepach przeznaczonych tylko dla Niemców. To były wielkie szyby, dwa na dwa metry – wspomina z rozmarzeniem. Jacek robił też petardy i rzucał niemieckim wartownikom pod nogi. – Byliśmy zachwyceni, jeśli wartownik wrzasnął ze strachu – wspomina. – Warto było ryzykować? Wartownik mógł za wami strzelić – dziwię się. Karpiński kiwa głową. – Oczywiście, że strzelali. Ale my wyćwiczyliśmy szybki bieg... W tym wieku człowiek jest tak głupi, że ryzyko dla niego nie istnieje. Czułem satysfakcję, że upokorzyliśmy wrogów, którzy nas tak gnębili – wspomina. Z czasem przyszły poważniejsze zadania. Jacek ukończył kursy i został instruktorem wielkiej dywersji i sabotażu. Wysadzał z przyjaciółmi pociągi i mosty. W sierpniu 1943 r. rozbijał niemiecki posterunek w Sieczychach nad Bugiem. Ściskał w dłoniach niemiecki pistolet maszynowy schmeisser. – Pierwszy wstrząs tej nocy przeżyłem, kiedy kolega bardzo niefortunnie rzucił granatem filipinką. Wybuchła cztery metry ode mnie. To nieprawdopodobne, ale tylko fiknąłem kozła w powietrzu i upadłem w piasek. Wstałem półprzytomny, ogłuchłem. I do dziś pamiętam, co wtedy zobaczyłem: przede mną stoi Niemiec w samych gaciach i mierzy do mnie z karabinu. Więc ja też złożyłem się i chciałem serię puścić. A tu tylko pojedyncze: puk. Jeden strzał i koniec. Bo schmeisser upadł w piach, a to była broń dobra, ale delikatna. Steny się nie zacinały, późniejsze kałasznikowy się nie zacinały, a ta cholera się zacinała – mówi Karpiński. – I co stało się dalej? – Nie wiem. Ale z faktu, że ja żyję, a on upadł, wnioskuję, że ten pojedynczy wystrzał wystarczył – mówi z poważnym wyrazem twarzy. Niemiecki posterunek został zdobyty, ale za ogromną cenę. Bo w czasie szturmu poległ legendarny przywódca Szarych Szeregów Tadeusz Zawadzki "Zośka". – On jeden jedyny zginął. Widziałem, jak go wynoszą i ładują na wóz. Szedłem obok. Kiedy ręka "Zośki" bezwładnie zwisła z wozu, to ją poprawiłem. Za chwilę się to powtórzyło, znowu poprawiłem. A "Brom", nasz lekarz oddziałowy, odzywa się: "Jacek, jemu już jest wszystko jedno". Wtedy dopiero sobie uświadomiłem, że "Zośka" nie żyje – wspomina. Po drodze harcerze z Szarych Szeregów ustawili się w dwuszeregu na polanie. – "Zośka" leżał przed nami. Andrzej "Morro", który dowodził, wystrzelił raz z pistoletu w górę. I to było nasze wzruszające pożegnanie – mówi Jacek Karpiński. Synu, tylko wracaj Jacek był w AK dowódcą 6-osobowej sekcji. Drugą sekcją w drużynie dowodził jego przyjaciel Krzysztof Kamil Baczyński. Jacek woził z kolegami broń, sprytnie ukrytą w butlach spawalniczych. Brał udział w rozpoznaniu m.in. przed słynnym zamachem na esesmana i zbrodniarza Franza Kutscherę. Pod Urlami i Celestynowem chłopak tkwił przez całe noce przy torach kolejowych, rozpoznając ruch niemieckich patroli przed akcją wysadzania pociągów. – Wierzę w Opatrzność Boską. Wiele razy wyszedłem z opresji, choć właściwie nie powinienem. Raz przy torach wyczuł mnie pies. Szczekając, dociągnął wartowników o kilkanaście kroków ode mnie. A jednak tuż przede mną Niemiec powiedział: "Głupi pies, na pewno wyczuł zająca". I zawrócili – dodaje Karpiński. O ryzyku, które podejmował Jacek, wiedziała jego mama Wanda. Tato już wtedy nie żył. Oboje rodzice Jacka byli odznaczeni Virtuti Militari za bohaterstwo w wojnie polsko-bolszewickiej. – Mama komentowała: "Jacek, to jest twój obowiązek, idź". Przed akcją przytulała mnie, całowała w czoło i upominała: "Tylko wracaj!" – wspomina. W domu na Mokotowie Jacek miał magazyn broni w skrytce pod podłogą. A piętro wyżej, w mieszkaniu jego siostry Krysi i jej męża, grafika Staszka Tomaszewskiego, była skrytka na nielegalne gazety. – W piwnicy urządziłem też strzelnicę. I cała drużyna przychodziła do mnie postrzelać. Raz sąsiedzi powiedzieli do mamy: "Jakieś dziwne odgłosy strzałów było słychać. Czy to nie jest niebezpieczne?" – chichocze Jacek Karpiński. – I co mama? Zlikwidowała strzelnicę? – pytam. – Nie. Powiedziała: "Jacek, trzeba lepiej uszczelnić te okna"! Mama była wspaniałą kobietą – mówi Karpiński. Won, sabotażysto! Pierwszej nocy powstania warszawskiego Jacek dostał postrzał w kręgosłup. – O, właśnie mam nowe zdjęcia rentgenowskie – pan Jacek z uśmiechem podaje mi kliszę. W jego miednicy widać stożkowaty pocisk. – To kolejny cud, że przeżyłem, bo dziurę wlotową miałem w połowie pleców. Pocisk przeszedł między wyrostkami kręgosłupa i uszkodził tylko korzonki nerwowe. Byłem sparaliżowany. Po wojnie długo chodziłem o dwóch laskach. Ale może właśnie dlatego ubecy dali mi spokój w najgorszym okresie, kiedy większość moich przyjaciół z "Zośki" zostało aresztowanych. Powsadzali ich do ciupy, do kamieniołomów, a niektórych ubili od razu, jak "Anodę" – mówi. W 1951 roku Jacek skończył jednak politechnikę i dostał nakaz pracy w laboratorium Polskiego Radia. – Zgłosiłem się, a następnego dnia przylatuje kadrowa z pianą na gębie. I wrzeszczy: "Co tu robi ten dywersant! To sabotaż! Wróg ludu się tu zakradł, won mi stąd!". Za dwa tygodnie dostałem nowy nakaz do zakładów Kasprzaka. I ta sama historia. Przybiegł kadrowy z wrzaskiem, że jestem sabotażystą – wspomina. – Chodziło o to, że kiedy po wojnie ujawnialiśmy się przed władzami, podałem, że byłem w AK "instruktorem wielkiej dywersji". Czyli specjalistą od wysadzania mostów i pociągów – dodaje. Kiedy w końcu zaczął pracę, był prześladowany, w zakładzie nachodzili go ubecy. Odetchnął dopiero po trzech latach, w Polskiej Akademii Nauk. Zbudował tam maszynę AAH do prognoz pogody, czy AKAT- 1, pierwszy na świecie tranzystorowy analizator równań różniczkowych. – Wtedy w PAN pracowali prawdziwi naukowcy. Dopiero z początkiem lat 60. przyszło na kierownicze stanowiska tałatajstwo, których jedyną kwalifikacją było członkostwo w partii i w UB. Ci politykierzy robili w latach 60. straszne świństwa prawdziwym naukowcom, jak mojemu promotorowi, sławnemu prof. Groszkowskiemu – mówi. – Ale wcześniej, po 1956 roku, chciało się pracować w Polsce, naprawdę. Po odwilży 1956 roku uważałem, że skoro walczyłem o Polskę w czasie okupacji, to mam obowiązek teraz pracować, żeby było w niej lepiej. Z wieloma moimi przyjaciółmi z "Zośki", niedobitkami, którzy przeżyli, zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy pod okupacją. Ale okupacją jednak ograniczoną – mówi. Odpowiedz Link
wladca_pierscienii PRL - były AKowiec konstruuje komputer 20.10.08, 14:06 Kiedy w końcu zaczął pracę, był prześladowany, w zakładzie nachodzili go ubecy. Odetchnął dopiero po trzech latach, w Polskiej Akademii Nauk. Zbudował tam maszynę AAH do prognoz pogody, czy AKAT- 1, pierwszy na świecie tranzystorowy analizator równań różniczkowych. – Wtedy w PAN pracowali prawdziwi naukowcy. Dopiero z początkiem lat 60. przyszło na kierownicze stanowiska tałatajstwo, których jedyną kwalifikacją było członkostwo w partii i w UB. Ci politykierzy robili w latach 60. straszne świństwa prawdziwym naukowcom, jak mojemu promotorowi, sławnemu prof. Groszkowskiemu – mówi. – Ale wcześniej, po 1956 roku, chciało się pracować w Polsce, naprawdę. Po odwilży 1956 roku uważałem, że skoro walczyłem o Polskę w czasie okupacji, to mam obowiązek teraz pracować, żeby było w niej lepiej. Z wieloma moimi przyjaciółmi z "Zośki", niedobitkami, którzy przeżyli, zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy pod okupacją. Ale okupacją jednak ograniczoną – mówi. W 1959 r. PAN przedstawiła jego kandydaturę do konkursu UNESCO dla młodych naukowców. Jacek wygrał: zdobył jedno z sześciu stypendiów na dwustu kandydatów. Poszedł na Harvard. A po zakończeniu stypendium dostał propozycje pracy na uczelniach w USA. Jednak uparł się, żeby pracować dla Polski. Niestety, na polskich uczelniach zamiast naukowców rządzili już komunistyczni aparatczycy. Karpiński robił kolejne genialne maszyny liczące, które pozostawały prototypami. Kiedy zaprojektował minikomputer K-202, zebrała się komisja, która orzekła, że to nie może działać. Bo gdyby było technologicznie możliwe upchnięcie komputera w takiej małej, mieszczącej się na stole skrzynce, Amerykanie już dawno by to zrobili. Dzięki uporowi Jacka udało się jednak ruszyć z produkcją K-202. Pieniądze dała brytyjska firma, ale produkcja odbywała się w Polsce. Powstało pierwszych 30 komputerów. Miały wspaniałe parametry. Pracowały z szybkością miliona operacji na sekundę, czyli szybciej niż pecety 10 lat później. Miały 150 kilobajtów pamięci, podczas gdy produkowane wtedy w ELWRO we Wrocławiu wielkie jak szafy komputery Odra-1204 miały tylko 48 kilobajtów. – W dodatku moje K-202 były dziesięć razy tańsze. Robiliśmy je w 200 osób, podczas gdy "Odry" robiło 6 tys. ludzi – mówi Karpiński. Być może pan Jacek stał się zagrożeniem dla jakiegoś wpływowego środowiska. Twierdzi, że w 1973 roku kierownictwo ELWRO spotkało się w jego sprawie z PRL-owskim dygnitarzem Piotrem Jaroszewiczem. – Uczestnik tego spotkania przekazał mi, że padły tam słowa: "Towarzyszu premierze, ratujcie nas przed Karpińskim, bo on nas zniszczy ekonomicznie". Jaroszewicz mówił: "Dobrze, ja go załatwię". Później się dowiedziałem, że osobiście napisał na mojej teczce w biurze paszportowym: "Nie wydawać paszportu. Powód: dywersja gospodarcza" – twierdzi Karpiński. Wkrótce pan Jacek został wyprowadzony pod karabinami z zakładu, którym kierował. 200 komputerów, które były w trakcie produkcji, zniszczono. Karpińskiemu pozwolono wykładać tylko w Instytucie Przemysłu Budowlanego Politechniki, nie w jego specjalności. Nie mógł też wyjechać do świetnej pracy w USA. Świnie drugiego rodzaju W 1978 r. Jacek przeniósł się na wieś, na Mazury. Hodował kury, świnie i krowę. Tam w 1980 roku, po wybuchu "Solidarności", odnaleźli go dziennikarze. I zapytali, dlaczego sławny konstruktor komputerów zajął się rolnictwem. "Bo wolę mieć do czynienia z prawdziwymi świniami" – odpalił Jacek. Cała Polska zobaczyła to w telewizji. Wtedy wreszcie pozwolono mu wyjechać do Szwajcarii. Wrócił jednak w 1990 r. do Polski. Chciał tu produkować skaner własnej konstrukcji. W Szczytnie powstała pierwsza partia 500 egzemplarzy, były dalsze zamówienia. Karpiński wziął kredyt w BRE Banku, którego zabezpieczeniem był jego dom w Aninie. Niestety, genialni naukowcy nie zawsze są geniuszami w sprawach biznesowych. Kiedy pan Jacek zgłosił się po drugą transzę kredytu, dowiedział się, że jego dom był zabezpieczeniem tylko dla pierwszej transzy... Karpiński nie mógł więc uruchomić produkcji, a już musiał zacząć spłacać kredyt. Stracił wszystko. Dom z pamiątkami rodzinnymi rozjechał buldożer. A Karpiński do dzisiaj oddaje tamten dług. Z emerytury. Nie załamał się jednak. Skonstruował wraz z synem Danielem skaner dla audytorów, którzy sprawdzają księgi rachunkowe. – Wystarczy przejechać tym skanerem po kolumnie liczb, a program sam sprawdzi, czy nie ma tam błędów – pokazuje. We Wrocławiu mieszka Daniel, syn Jacka, który codziennie go odwiedza. Karpiński mówi z wielką czułością o nim, o swojej córce Dorocie z Warszawy, synu Adamie mieszkającym w Szwajcarii i o najmłodszym Sylwanie, który pracuje i uczy się w Kanadzie. – Niedawno wróciłem do pracy nad rozpoznawaniem przez komputer mowy ludzkiej i zapisywaniem jej w sensowny sposób – zdradza. – Zajmują się tym na świecie ogromne zespoły naukowe. Zaletą wielkiego zespołu są pieniądze na badania, ale wadą jest za dużo dyskusji. To trochę jak w demokracji: większość ludzi na świecie jest głupich. Więc kto podejmuje decyzję? Głupole. Wielkie zespoły mają ten sam problem z podejmowaniem decyzji co do kierunku badań. Bo tu trzeba znaleźć rozwiązanie bez dyskusji. Ja im jeszcze raz zrobię wstyd i sam to rozwiązanie znajdę – mówi. – Kiedy? – pytam. – Jeśli znajdę pieniądze na lingwistów, to za pół roku lub rok. Jeśli wszystko będę musiał robić sam, to potrzebuję jeszcze ze czterech latach. Ale jestem już bardzo blisko rozwiązania – uśmiecha się znów szelmowsko. Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Re: PRL - były AKowiec konstruuje komputer 16.03.13, 08:54 dzsiaj w sobotę o 17:55 i jutro w niedzielę o 8:50 w niekodowanej satelitarnej TVP KULTURA będzie polski film dokumentalny z 1972 roku "Gra o minikomputer" włąśnie o tym genialnym konstruktorze JAcku Karpińskim byłym AK-owcu Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Elżbieta Zawadzka - emisariuszka i cichociemna 06.11.08, 14:08 GOŚĆ NIEDZIELNY wiadomosci.onet.pl/1516418,1292,1,kioskart.html Nawet sam Jan Nowak-Jeziorański nazywał ją "postacią legendarną". Przez pół wieku w Polsce o niej nie mówiono. Teraz to nadrabiamy: Elżbieta jest jedną z bohaterek książki "11 dzielnych ludzi", którą z okazji Święta Niepodległości wydało Narodowe Centrum Kultury. I jedyną z tej jedenastki, która żyje do dziś. Mieszka w bloku przy ul. Gagarina w Toruniu. Kiedy ktoś ją odwiedza, podchodzi do niego wyprostowana, zdecydowanym krokiem. Jest przecież jedną z dwóch kobiet w całej historii Polski, którym nadano stopień generała. Zresztą przez całe życie uwielbiała dowodzić. Jej koledzy cichociemni wspominali, że w czasie wojny była fajną panną, ale strasznie ostrą. Gdy w 1943 r. przedarła się przez okupowaną Europę do Londynu, to zarzuciła kolegów z biura łączności z krajem taką ilością roboty, że prawie wpadali w rozpacz. – Ona do dzisiaj ma niesamowity dar zmuszania ludzi do pracy – śmieje się córka jej kuzyna, Dorota Zawacka-Wakarecy. – Nawet znanym profesorom potrafi porozdzielać prace, które powinni wykonać dla Fundacji Archiwum Pomorskie AK... Trudno jej odmówić, a poza tym nie istnieje dla niej pojęcie, że coś jest niemożliwe do wykonania – dodaje. Jej biała sukienka Przed wojną ta rodowita torunianka, rocznik 1909, zdążyła skończyć matematykę. Została nauczycielką w Tarnowskich Górach. Na studiach zafascynowała ją też organizacja o nazwie Przysposobienie Wojskowe Kobiet. Zachwyciła się letnimi obozami PWK nad jeziorami i w górach, wspólnym śpiewaniem przy ogniskach. I wspólną służbą dla Polski. To sformułowanie może wydaje się komuś wyświechtane, ale ona poświęciła Polsce całe życie. Została instruktorką PWK. A kiedy wybuchła wojna, rzuciła się w podziemną działalność. W 1940 r. zadzwonił jej telefon. – Biała sukienka jest już gotowa! – powiedział kobiecy głos w słuchawce. To było hasło. Oznaczało, że Elżbieta została kurierką Komendy Głównej polskiego państwa podziemnego. Miała niebieskie oczy, jasne włosy i od dziecka perfekcyjnie władała niemieckim, więc na bezczelnego wchodziła do przedziałów "tylko dla Niemców". Z Polski ponad 100 razy wywoziła pocztę, a z powrotem przywoziła walizki z dolarami. Nosiła pseudonim "Zo". Szło jej świetnie. Aż do maja 1942 roku. Przeżyła wtedy osobisty dramat. Klara w obozie Wracała wtedy z misji kurierskiej, taszcząc walizkę z dolarami. Wysiadła na dworcu w Sosnowcu i poszła do swojej młodszej siostry Klary. Sama wciągnęła Klarę do siatki kurierskiej. Teraz jednak zastała zamknięte drzwi. Zastukała więc do mieszkania naprzeciwko. Na widok Eli sąsiadka z przerażoną miną próbowała zatrzasnąć drzwi. Większość kobiet i mężczyzn w takiej chwili by zbaraniała. A Elżbieta po prostu włożyła nogę w szparę. – Uciekaj, gestapo! – syknęła sąsiadka. Ela wypadła więc na ulicę. Okazało się, że gestapowcy zabrali jej siostrę, a w mieszkaniu obok czekali jeszcze na osoby, które będą o Klarę pytać. Odezwało się to niesamowite wojenne szczęście Eli, bo chwilę wcześniej gestapowcy... wyszli na kolację. Następnego dnia Ela zostawiła walizkę w dworcowej przechowalni. I zaczęła krążyć wokół dworca, ostrzegając idące na pociąg koleżanki o wsypie. I wtedy przyczepili się do niej dwaj szpicle. Może przyszli za którąś z dziewczyn, które ostrzegała "Zo"? Wstrzymywali się z aresztowaniem Eli pewnie tylko w nadziei, że gdzieś ich jeszcze doprowadzi. Co zrobić w sytuacji, kiedy śmierć prawie namacalnie dyszy człowiekowi w kark? "Zo" podjęła na ulicach Katowic przerażającą grę nerwów z tajniakami. Zdejmowała i wkładała płaszcz w bramach – szli za nią. Wskakiwała w ostatniej chwili do tramwajów – oni też za każdym razem zdążyli uczepić się tylnej platformy. Wreszcie zrezygnowała z tego szarpania się. Weszła do apteki, w której pracowała jej koleżanka z Armii Krajowej. Zamiast recepty z niewinną miną podała jej jednak kwit bagażowy na walizkę z dolarami... Wsiadła do pociągu. Tajniacy też. Świtało. Przed Warszawą "Zo" wstała i ruszyła na tył składu. – Ciocia zostawiła w przedziale płaszcz, tak jakby wybierała się tylko do ubikacji. Ale na miejsce nie wróciła, bo z pociągu wyskoczyła – wspomina Dorota Zawacka-Wakarecy. Podobno konduktor był domyślny: bez słowa przytrzymał jej drzwi. Dziewczyna upadła na żwir i sturlała się do rowu. Zakrwawiona, gubiąc buty, przeskoczyła płot, śmignęła obok dwóch zdziwionych wędkarzy. Drogą szła kobieta w chuście. Ela wręczyła jej złoty pierścionek z akwamaryną, niebiesko-zielonym kamieniem. To był prezent od mamy. W zamian dostała chustę i kawałek chleba. Wkrótce dotarła bezpiecznie do Warszawy. Jej siostra Klara przeszła przez obóz w Ravensbrück, ale przeżyła wojnę. W Auschwitz zginął jednak ich brat Egon. Ruda w kapeluszu Niemcy wkrótce wydali za Elą list gończy. Dziewczyna przemykała się więc po stolicy w kapeluszu i ufarbowana na rudo. – Nawet znajomi mnie nie poznawali – wspominała później. AK wysłało wtedy Elżbietę do Londynu jako emisariuszkę. Emisariusz to funkcja zaszczytna, ale strasznie ryzykowna. Zwykły żołnierz miał wiedzieć jak najmniej na wypadek wsypy. Jednak emisariusz musiał wiedzieć o podziemiu jak najwięcej, żeby przekazać to polskiemu rządowi w Londynie. Elżbieta wykuła na pamięć setki szczegółowych informacji. Poznała wszystkie drogi kurierskiej łączności z zagranicą. A w końcu ruszyła do Londynu. Wiozła też mikrofilmy, sprytnie schowane w rozkręcanym trzonku klucza do drzwi. – We Francji schowała się w tendrze parowozu. Czyli w wielkim, otwartym od góry zbiorniku na wodę – mówi Dorota Zawacka-Wakarecy. – Ciocia opowiadała, że leżała tam nad wodą na desce. I że było trudne, żeby wchodząc tam, nie usmarować sobie płaszcza – dodaje. Przez pirenejskie, ośnieżone przełęcze "Zo" doszła do Andory, a potem do Hiszpanii. Czy pani generał umie w sobie wyłączyć strach? – pytam jej przyjaciół. Oni jednak kręcą głowami. Okazuje się, że Elżbieta bała się. I że w tym strachu widać było jej kobiecość. Bo bała się innych rzeczy, niż boją się mężczyźni. – Obawiała się na przykład rozszarpania przez psy. W Pirenejach drżała, żeby nie dopadła jej obława z psami – mówią. Ela czuła też lęk na myśl, że w razie wpadki gestapowcy na przesłuchiwaniu mogą szczuć ją psami. – Często się zapomina, ile dziewcząt zostało rozszarpanych przez psy na gestapo – dodaje Anna Rojewska z Fundacji Archiwum Pomorskie AK. Nocny skok Z Hiszpanii dotarła do brytyjskiego Gibraltaru. I okrętem do Londynu. Przekazała rządowi m.in. prośbę AK o prawne uregulowanie statusu kobiet żołnierzy. Rząd londyński z oporami, ale jednak to zrobił. Dlatego po powstaniu warszawskim Niemcy nie rozstrzeliwali dziewczyn żołnierzy. Traktowali je jako jeńców wojennych. W Londynie "Zo" mówiła o potrzebach AK ministrom i gen. Sikorskiemu. Ale generał zamiast słuchać jej uważnie, przez większość spotkania sam się skarżył, jakie kłody rzucają mu pod nogi przeciwnicy. – Oni nie byli wcale tak zainteresowani tym, co się w Polsce działo. Służyli Polsce, ale kraju nie rozumieli – oceniała Elżbieta po latach w filmie "Miałam ciekawe życie". – Żyli w Londynie prywatnym życiem, mieli swoje kawki, swoje śniadanka, wszystko, a myśmy w Polsce nie mieli nic – wspominała. Denerwowało ją też to, na czym najlepiej się znała, czyli organizacja pracy w komórce łączności z krajem. Tam tak pogoniła kolegów do pracy, że cały wydział krył się przed nią po kątach. Kazimierz Bilski wspominał ich pierwsze spotkanie: "Blondynka, pełna życia i temperamentu, ubrana bardzo skromnie, prawie nieelegancko. Spoj Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Elżbieta Zawadzka - emisariuszka i cichociemna 2 06.11.08, 14:09 Denerwowało ją też to, na czym najlepiej się znała, czyli organizacja pracy w komórce łączności z krajem. Tam tak pogoniła kolegów do pracy, że cały wydział krył się przed nią po kątach. Kazimierz Bilski wspominał ich pierwsze spotkanie: "Blondynka, pełna życia i temperamentu, ubrana bardzo skromnie, prawie nieelegancko. Spojrzała na nas przez okulary i z dużą pewnością siebie powiedziała: »A, to właśnie panowie prowadzą łączność z nami!«. W powiedzeniu tym było coś, czego nie mogliśmy wziąć ani za wyraz radości, ani entuzjazmu. Miało ono po prostu charakter wymówki!" – napisał w książce "Drogi cichociemnych". Wydajność tej komórki rzeczywiście wzrosła, ale koledzy czasem mieli jej dość. "Mimo stanu wojennego, jaki istniał między nią a nami, darzyliśmy ją wielkim szacunkiem za rozmach, pracowitość i doświadczenie; mniej jednak za jej rady" – wspominał Bilski. Choć "Zo" wywołała w biurze huragan, Kazimierz Bilski mimo to próbował ją podrywać, np. gdy szli razem na obiad przez piękny park, pełen zakochanych par. "Radykalnie zmieniała temat i wówczas wprawdzie przestawała mówić o służbie i kurierach, lecz za to – wbrew moim oczekiwaniom – poruszała najpoważniejsze zagadnienia, a głównie ulubiony jej temat: o roli Polski w Europie (...). Była przekonana, że naród polski ma tak wiele duchowych wartości, iż powinny mu one dać realną siłę do wytrwania, chociażby znowu znalazł się w niewoli na długie lata. Na owe czasy tego rodzaju rozumowanie wydawało mi się bardzo nierealne" – wspominał Bilski. – Tak, ciocia opowiadała mi kiedyś o tym. Ona przyjechała tam do pracy, wszystko ją w tym Londynie denerwowało, a tu kolega wyjeżdża z flirtem w tak poważnych okolicznościach... – mówi Dorota Zawacka. Mimo to z Kazimierzem się zaprzyjaźniła. Kiedy przed powstaniem spotkała go przypadkowo w Warszawie, przegadali ze sobą cztery godziny. Bo Elżbieta wkrótce wróciła do Polski. Na spadochronie, nocą. Jako jedyna kobieta w elitarnym gronie 316 cichociemnych, których Polskie Siły Zbrojne zrzuciły w czasie wojny nad Polską. Na ziemi czekała na nią drużyna AK. – Oni mnie przyjmują i jak zwykle chcą wziąć w ramiona, i nagle odskakują: kobieta! – wspominała z rozbawieniem pani generał w filmie "Miałam ciekawe życie". Po powstaniu warszawskim to właśnie ona wysłała z misją do Londynu Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Sama przetarła mu trasę. "Nawet w konspiracji, gdzie panuje anonimowość, »Zo« stała się postacią legendarną" – wspominał "Nowak". – "Uchodziła za człowieka ostrego i wymagającego od innych, ale najbardziej od samej siebie (...). W czasie rozmowy ani razu nie uśmiechnęła się, nie padło ani jedno słowo natury bardziej osobistej, nic, co nie wiązało się ze służbowym tematem. »Zo« nie miała na to czasu. Dopiero na pożegnanie poczułem ciepły, mocny uścisk dłoni i usłyszałem lekkie westchnienie: Daj Boże, żebyście dotarli! Dała mi na drogę wiele cennych i praktycznych wskazówek, dokładny opis trasy i dojścia do meliny oraz hasło". Odwrócony stołek Po wojnie przez rok działała w antykomunistycznej organizacji WiN. UB aresztowało ją w 1951 roku. – Wspomina, że musiała "tylko" siedzieć na nodze odwróconego stołka – mówi Dorota Zawacka. – Znacznie częściej opowiada, jak przygotowywała tam do matury nastoletnie więźniarki polityczne – dodaje. Na wolność wyszła w 1955 roku. Została profesorem pedagogiki. Specjalizowała się w andragogice, czyli kształceniu dorosłych. Cenili ją zagraniczni uczeni, ale władze uniwersytetu w Toruniu spychały ją na boczny tor. Nie wyszła za mąż. Całe życie poświęciła pracy. Szkoda jej było czasu nawet na takie prozaiczne zajęcia, jak robienie zakupów. Za drobną opłatą wyręczała ją w tym sąsiadka. Po upadku komunizmu założyła fundację i muzeum poświęcone kobietom żołnierzom. Na objęcie społecznej funkcji prezesa namówiła panią Dorotę, córkę kuzyna. Z niewinną miną przekonywała: "zgódź się, to żadna praca". Potem nieraz telefonowała w sprawie tej "żadnej pracy" nawet o północy. Albo była zdziwiona, że pani Dorota wychodzi do parku z dziećmi, zamiast opracowywać archiwalne dokumenty. – Dzwoniła też z życzeniami dla męża i synów albo z pytaniem: "jak się czujesz". Ale podczas ćwierć wieku naszej przyjaźni ani razu nie zadzwoniła, jeśli potrzebowała czegoś dla siebie – mówi pani Dorota. W wieku 85 lat opanowała obsługę komputera. – Była zbulwersowana, że jej koleżanki kombatantki nie korzystają z Internetu i że z tego powodu ma z nimi utrudniony kontakt – wspomina pani Dorota. Pani generał pisze teraz książkę o kobietach – bohaterkach wojny. Spieszy się, żeby zdążyć, póki ma siły. Ale jej przyjaciele widzą, że tych sił ma mniej niż kiedyś. Dlatego od kilku miesięcy proszą dziennikarzy, żeby zrezygnowali z odpytywania pani generał. – Ciocia potrafi się zmobilizować i pewnie by z wami porozmawiała, ale później to spotkanie by odchorowała – mówi Dorota Zawacka. Choć w marcu skończy sto lat, "Zo" wciąż wymyśla kolejne prace pracowniczkom fundacji. I wciąż nie uznaje słowa "niemożliwe". – My jednocześnie ją kochamy i jej się boimy – mówią z uśmiechem panie z fundacji. Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Marines czarnoskórzy rasiści 01.12.08, 14:29 PRZEGLĄD: wiadomosci.onet.pl/1520201,2678,1,kioskart.html Ameryka jest w szoku. Czarnoskórzy marines przez kilka godzin torturowali swego białego dowódcę i gwałcili jego czarną żonę. Potem dokonali egzekucji. Był Polakiem, nazywał się Jan Paweł Pietrzak, a imię otrzymał na cześć papieża. (…) Zielona karta Pietrzakowie przyjechali do Ameryki z synem Janem Pawłem i córką Alicją w 1994 r., kiedy matka wygrała zieloną kartę na loterii wizowej. Trafili na Brooklyn do dzielnicy Bensonhurst. Chodzili do pobliskiego kościoła św. Franciszki de Chantal, gdzie Janek był bierzmowany. Z dumą wszystkim opowiadał, że imiona ma po papieżu. A pierwszego z nich nie pozwalał wymawiać jako "Dżon", tylko w oryginalnym polskim brzmieniu. Równocześnie czuł się Amerykaninem. Po ataku 11 września 2001 r. postanowił, że wstąpi do US Marines. Kiedy skończył szkołę i dwa lata college'u, tak właśnie zrobił. O mało jednak plany te nie skończyłby się niczym. 24 maja 2003 r., gdy szedł w swej dzielnicy New Utrecht Avenue, zobaczył, że jakiś zbir bije jego kolegę. Pośpieszył na pomoc. Chciał ich rozdzielić. Napastnik zadał mu cios nożem w głowę. Janek uchylił się, ostrze rozerwało mu prawy policzek od ucha po szczękę. Padł na ziemię we krwi. Pogotowie zabrało go do szpitala. Lekarze z niemałym wysiłkiem pozszywali twarz. Pozostała jednak na niej widoczna blizna. US Marines Jesienią zameldował się w ośrodku szkoleniowym marines. Po okresie przygotowawczym dostał przydział do jednostki helikopterowej w bazie Camp Pendleton, niedaleko San Diego w Kalifornii. Ponieważ zawsze miał smykałkę mechaniczną, przełożeni uznali, że największy pożytek będzie z Janka w obsłudze technicznej maszyn bojowych. Nie pomylili się. Polski marine szybko awansował. Trzy lata temu, kiedy jednostka odlatywała do Iraku, lokalna społeczność urządziła jej pożegnanie. Po części oficjalnej wojsko poszło na dyskotekę. Tam Janek poznał Quianę, o dwa lata starszą, piękną Afroamerykankę. Wyróżniała się zresztą nie tylko urodą. W odróżnieniu od większości murzyńskich dziewcząt była jedynaczką, pochodziła z inteligenckiej, zamożnej rodziny, pisała wiersze... Między młodymi zaiskrzyło. Love story Quiana czekała, aż Janek wróci z Iraku. Potem były tradycyjne zaręczyny z udziałem obu rodzin, niemal dwuletnie chodzenie ze sobą. W maju br. chłopak kupił dom w Winchester, eleganckim przedmieściu San Diego. Ślub wzięli 8 sierpnia 2008 r., czyli 8.8.08, a trzy ósemki w dacie miały zapewnić im, zgodnie z chińską tradycją, szczęście, powodzenie i majętność. Wesele było huczne. Zaraz potem wprowadzili się do swego domu przy Bermuda Street. 200-metrowego, z wielkim salonem i pięcioma sypialniami. 24-letni Janek był już sierżantem i dowodził 20-osobowym oddziałem. Jego żona awansowała jako asystentka medyczna w szpitalu dziecięcym. Myślała o studiach medycznych. - Nie wierzyłam, że to się może skończyć źle - mówi Henryka Pietrzak. - Znajomi, zachwycając się zdjęciem Janka i Quiany, mówili, że to wszystko jest bardzo piękne, ale nie zawsze takie mieszane związki dobrze się kończą. Wzruszyłam ramionami. Przez kraj maszerował do Białego Domu Barack Obama z pieśnią zmiany i jedności Ameryki na ustach. Dla Quiany i Janka był niemal jak Bóg. (…) Obie rodziny w motyw rabunkowy nie wierzą. Podobnie Polonia, która dowierza raczej motywowi rasowemu czy wręcz - rasistowskiemu. Być może dla czarnoskórych podwładnych Pietrzaka fakt, że poślubił afroamerykańską piękność, robił karierę wojskową, a ich miał "pod sobą", był nie do zniesienia. Ten motyw zasugerował zresztą konserwatywny dziennik "New York Post". W swej korespondencji z Waszyngtonu PAP przypomina o tzw. syndromie Sally Hemings, czyli zjawisku wrogości, z jaką niektóre środowiska murzyńskie w USA odnoszą się do mieszanych par, w których kobieta jest czarna, a mężczyzna biały. Jest to nawiązanie do sytuacji z czasów niewolniczych, kiedy biali posiadacze wykorzystywali czarne niewolnice także seksualnie. Najbardziej znaną stała się Sally Hemings, kochanka prezydenta Thomasa Jeffersona. Stereotyp z nią związany pokutuje gdzieniegdzie do dziś jako ilustracja z jednej strony - niewolniczej eksploatacji, a z drugiej - braku godności. Nie budzą "zastrzeżeń" związki odwrotne: czarnych mężczyzn z białymi kobietami. Wszechobecna w USA poprawność polityczna sprawia, iż ten temat poruszany jest sporadycznie. (…) Sprawa bulwersuje. Z wielu powodów. Przede wszystkim z ludzkiego punktu widzenia, bo takie przypadki zezwierzęcenia zdarzają się rzadko. Po drugie, jest dewastująca dla wizerunku elitarnej formacji marines, dumy Ameryki. Po trzecie, godzi w afroamerykańską część społeczeństwa amerykańskiego. Wiara w wersję, że tu chodzi jedynie o rabunek, wymaga naprawdę niezwykłej determinacji. Gdyby czterej biali marines zamęczyli na śmierć swego czarnego dowódcę i jego białą żonę, na ulicach mielibyśmy dziś demonstracje. Po czwarte, dzieje się to wszystko w czasie euforii po wyborze na prezydenta Baracka Obamy. Z tych wszystkich powodów proces sprawców będzie śledzony zapewne z wielką uwagą. Już zajęły się nim wszystkie najważniejsze amerykańskie stacje telewizyjne i znane tytuły prasowe. Miejmy nadzieję, że wymiar sprawiedliwości wyjaśni wszystkie motywy zbrodni do samego końca. (…) Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Re: Marines czarnoskórzy rasiści 13.05.15, 22:44 > > Gdyby czterej biali marines zamęczyli na śmierć swego czarnego > dowódcę i jego białą żonę, na ulicach mielibyśmy dziś demonstracje. w 2014 z powodu zabicia "czarnego" przez policjanta w Ferguson i w 2015 w Baltimore były manifestacje uliczne "czarnych" w wielu miastach USA parę lat temu w programie Kuby Wojewódzkiego był koszykarz Marcin Gortat powiedział, że w USA co roku dochodzi do morderstwa na tle rasowym "białego" sportowca przez Murzynów lub Meksykanów i "biali" sportowcy przechodzą szkolenie, jak unikać zagrożeń jakoś nic nie słychać, żeby organizowano uliczne protesty po zamordowaniu "białego" z powodu nienawiści rasowej "czarnego"... -- Oboje z Nel, prócz klejenia latawców i obok innych codziennych zajęć, zabrali się także do nawracania Kalego, Mei i Nasibu. Ale poszło to trudniej, niż się spodziewali. (...) – Powiedz mi – zapytał Staś – co to jest zły uczynek? – Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy – odpowiedział po krótkim namyśle – to jest zły uczynek. – Doskonale! – zawołał Staś – a dobry? Tym razem odpowiedź przyszła bez namysłu: – Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy. Staś był zbyt młody, by zmiarkować, że podobne poglądy na złe i dobre uczynki wygłaszają i w Europie – nie tylko politycy, ale i całe narody Henryk Sienkiewicz: " W pustyni i puszczy" Odpowiedz Link
wladca_pierscienii 1034-1039 r. - król Bolesław „Zapomniany” 08.12.08, 14:30 stara POLITYKA: wiadomosci.onet.pl/1443806,1292,1,zniknal_w_mrokach_sredniowiecza,kioskart.html Między nimi, w oficjalnych pocztach polskich monarchów, nie ma żadnego władcy. A był. Mieszko II, następca Bolesława Wielkiego (Chrobrego), zmarł w 1034 r., a w 1039 r. do Polski wkroczył jego syn Kazimierz Karol, by z niemiecką pomocą odzyskać dziedzictwo i odbudować zagrożone rozpadem państwo. Nadano mu przydomek Odnowiciel. Pięcioletni okres między tymi dwoma wydarzeniami przypomina czarną dziurę. Zadbali o to najbardziej znani średniowieczni kronikarze: Gall Anonim, Wincenty Kadłubek, Jan Długosz i plejada sławnych historyków z Joachimem Lelewelem i Adamem Naruszewiczem na czele. W ich przekazach brak wzmianek o wówczas panującym. Choć nie do końca. Długosz na przykład dokonał godnej podziwu ekwilibrystyki i, aby całkowicie nie pominąć w swoim przekazie istniejącego rzeczywiście władcy, zmienił mu imię i profilaktycznie uśmiercił jeszcze przed zgonem ojca! Jakie były przyczyny, dla których świadomie zakłamali historię? Komu zależało na tym, aby następca Mieszka II i poprzednik Kazimierza Odnowiciela pozostał w całkowitym niemal zapomnieniu? Skazany na zapomnienie władca nosił imię Bolesław. Był najprawdopodobniej pierworodnym synem Mieszka II i Rychezy, wnuczki cesarza niemieckiego Ottona II, starszym bratem Kazimierza Karola i Włodzisława, choć niewykluczone, że jego matką była poprzednia żona króla lub jedna z jego nałożnic. Urodził się w 1014 r. lub 1015 r., zmarł natomiast zapewne krótko przed najazdem na Polskę czeskiego Brzetysława w 1039 r. Jego postać występuje w wielu źródłach obcych, m.in. w niemieckiej „Kronice z Braunweiler”, gdzie jest mowa o okrutnym prześladowaniu Ryksy (Rychezy) przez syna, w „Kronice Czechów” Kosmasa i w „Kronice węgierskiej Chartiritusa Biskupa” – fragment o militarnej pomocy, jakiej udzielić miał Bolesław II Węgrom. Również kilka polskich źródeł zawiera informacje o starszym synu Mieszka II. W rocznikach „Kapituły Krakowskiej” pod datą 1038 r. umieszczono zapis dotyczący zgonu króla Bolesława; skoro Chrobry zmarł w 1025 r., a Śmiały ponad pół wieku później, mogło jedynie chodzić o ich nieobecnego w poczcie królów i książąt polskich imiennika. Pośrednio jego istnienie potwierdza także „Rocznik małopolski”, w którym Bolesław Krzywousty nazwany jest Bolesławem IV, oraz zniszczony w XIX w. „Kodeks tyniecki” Bolesława Śmiałego z figurującą przy jego imieniu rzymską cyfrą III. Skoro zatem Chrobremu, poza wspaniałym przydomkiem Wielki, przyznano rzymską jedynkę, a Śmiałemu i Krzywoustemu trójkę i czwórkę, wniosek jest oczywisty: był między nimi jeszcze jeden Bolesław. W Polsce po raz pierwszy wspomniano o Bolesławie II w „Kronice Wielkopolskiej”, napisanej w XIII w. przez biskupa poznańskiego Boguchwała II, przeredagowanej później przez biskupa Janka z Czarnkowa. Było to złe wspomnienie. „Gdy zmarł w roku Pańskim 1033 (mowa o Mieszku II – S.L.), nastąpił po nim pierworodny syn jego Bolesław. Skoro ten został ukoronowany na króla, wyrządził swej matce wiele zniewag. Matka jego pochodząca ze znakomitego rodu, zabrawszy syna swego Kazimierza, wróciła do ziemi ojczystej w Saksonii, do Brunszwiku, i umieściwszy tam syna dla nauki miała wstąpić do jakiegoś klasztoru. Bolesław zaś z powodu srogości i potworności występków, zbrodni okrutnych i nieludzkich, których się dopuszczał, źle skończył swe życie, i choć odznaczony został koroną królewską, nie policzony został nawet w liczbie królów i książąt polskich dla wielkiej nieprawości swojej. Po śmierci jego wielkie zaburzenia i wojny domowe wszczęły się w królestwie”. Warto także zacytować króciutki fragment opowieści Wincentego z Kielczy, który w połowie XIII w. napisał: „Zostało po nim [Mieszku II] dwóch synów, starszy Bolesław i małoletni Kazimierz. Po starszeństwie zasiada na tronie pierworodny Bolesław”. I dalej: „Nie panował długo, ale nagromadził tyle zbrodni, że śród nich stracił życie”. Informacje zawarte w „Kronice Wielkopolskiej” zostały w zbliżonej wersji, ale po licznych stylistycznych przeróbkach, powtórzone w późniejszych o cały wiek „Rocznikach Mazowieckich” i odleglejszych w czasie, piętnastowiecznych „Rocznikach Świętokrzyskich”, jednak w obu tych dziełach imię Bolesław, nie wiadomo czemu, zmieniono na Włodzisław. Jest jeszcze umieszczone w „Tabula regnum Poloniae” z końca XIV w. wiele mówiące zdanie: „Jeden waleczny król wymazany został z rzędu panujących”. W XIX w. dla wielu historyków fakt istnienia Bolesława II był bezsporny. Pisali o nim w swoich książkach Szajnocha, Lewicki, Smolka. Ale, jak stwierdza Oskar Balzer, autor wydanego w 1895 r. w Krakowie pomnikowego dzieła „Genealogia Piastów”, który postaci Bolesława poświęcił wielostronicowy wywód, „dopiero Wojciechowski ma zasługę, że istnienie jego udowodnił w sposób nie pozostawiający żadnej prawie wątpliwości”. Tadeusz Wojciechowski, wybitny historyk mediewista, znawca średniowiecznych źródeł i autor doskonałych opracowań na temat Polski piastowskiej, uczynił to na kartach utworu „O Kazimierzu Mnichu”. Najłatwiej rozprawił się z koronnym argumentem sceptyków podających w wątpliwość samo istnienie Bolesława – milczeniem na jego temat ze strony Anonima, najbliższego mu przecież w czasie, a zatem najlepiej zorientowanego w przebiegu zdarzeń polskiego kronikarza. Otóż brak relacji w kronice Galla, zdaniem Wojciechowskiego, nie stanowi bynajmniej dowodu na nieistnienie Bolesława, gdyż dziejopisarz świadomie pomijał również wiele innych faktów, których opisanie niekoniecznie spotkałoby się z aprobatą panującego, na którego dworze przebywał i tworzył. Los taki spotkał osobę księcia Bezpryma, pierworodnego syna Bolesława Chrobrego, który fatalnie zapisał się w dziejach, doprowadzając podczas krótkich, krwawych rządów do rozpadu państwa stworzonego przez ojca. Lecz nie tylko za to dosięgła go kara w postaci milczenia na jego temat w polskich kronikach. Jego wina była podobna do tej, jaką naraził się Bolesław Zapomniany. Również cenzorzy i sędziowie mieli okazać się ci sami. Bolesław Krzywousty był zaledwie prawnukiem Mieszka II i pamięć o wydarzeniach sprzed zaledwie kilku dziesiątek lat była w jego otoczeniu z pewnością dość żywa. Głoszenie prawdy natomiast całkowicie niepożądane. Z faktu, iż Kazimierz (Odnowiciel) oraz jego brat Włodzisław zostali oddani przez ojca do klasztoru – co stanowi okoliczność dobrze znaną badaczom epoki – Wojciechowski wysnuł jedyny logiczny wniosek, iż niepodobna przyjąć, aby panujący uczynił zakonnikami swoich jedynych synów. Musiał zatem mieć jeszcze innego potomka, dla którego przeznaczył królewską koronę; dalsze wywody, będące konsekwencją powyższej konkluzji, wskazują jako owego następcę właśnie Bolesława II. Chyba żeby przyjąć, iż Mieszko II był szaleńcem, który całkiem świadomie chciał zakończyć istnienie królewskiej gałęzi Piastów na sobie. Całe jego życie upłynęło jednak wśród racjonalnych posunięć, czasami znamionujących wręcz polityczny geniusz, i trudno przyjąć, by mógł się poważyć na tak niezwykły krok. Kastracja, którą zafundowali mu mściwi Czesi podczas wygnania z Polski, dotknęła go na ciele, ale z pewnością nie na umyśle! Prawdziwy klucz do rozwikłania tajemnicy Bolesława II Zapomnianego, zwanego niekiedy także Okrutnym, zawiera się w dwóch ostatnich zdaniach zacytowanego fragmentu „Kroniki Wielkopolskiej”, choć biskup Boguchwał nie zechciał wyjaśnić, na czym Odpowiedz Link
wladca_pierscienii 1034-1039 r. - król Bolesław Zapomniany cz.2 08.12.08, 14:32 Prawdziwy klucz do rozwikłania tajemnicy Bolesława II Zapomnianego, zwanego niekiedy także Okrutnym, zawiera się w dwóch ostatnich zdaniach zacytowanego fragmentu „Kroniki Wielkopolskiej”, choć biskup Boguchwał nie zechciał wyjaśnić, na czym polegały potworne występki króla. Czyżby były aż tak straszne, że pióro duchownego z odrazy wzdragało się przed ich opisaniem? A może ciągle jeszcze trwało swoiste embargo na szczegółowe opisanie wypadków sprzed kilkuset lat? Nim nastąpią odpowiedzi na te pytania, warto sięgnąć po cytat z pasjonującej książki Andrzeja Zielińskiego „Początki Polski. Zagadki i tajemnice”, w której autor zawarł taki oto wywód: „Warto się zastanowić, co trzeba było wtedy zrobić, aby zostać na zawsze wykreślonym z ludzkiej pamięci? Wydawałoby się, że nie ma w dziejach ludzkości takiego uczynku ani takiej możliwości. Najlepszym przykładem jest przecież pośmiertna sława Herostratesa, podpalacza świątyni Artemidy w Efezie. Skazany w czasach starożytnych na wykreślenie po wieczne czasy z ludzkiej pamięci, ubogi szewc stał się szybko bohaterem wielu dzieł literackich, a jego imię, w odróżnieniu od imion tych, którzy go na tę niepamięć skazali, przetrwało przez wieki do dzisiejszych czasów i stało się synonimem zdobywania sławy za wszelką cenę. Okazuje się jednak, że w Polsce można było skazać na zapomnienie i wymazanie z historii nawet koronowaną głowę, w dodatku polskiego dynastycznego króla, oficjalnie koronowanego w polskiej katedrze i przez polskiego arcybiskupa. A wyrok taki przetrwał prawie tysiąc lat i praktycznie trwa po dzień dzisiejszy”. Za co odebrano królowi Bolesławowi miejsce w naszej historii? Zarówno przed Bolesławem Zapomnianym, jak i długo po nim przedstawiciele królewskiego rodu Piastów dopuszczali się czynów okrutnych i haniebnych; w niczym nie różnili się od innych srogich władców epoki. Gdy powszechnie lubiany i hołubiony przez historyków Bolesław Krzywousty kazał bezwzględnie okaleczyć rodzonego brata Zbigniewa, w konsekwencji powodując jego śmierć, Kościół dla porządku nałożył na krewkiego księcia-bratobójcę klątwę, którą okrutnik zmazał niezbyt dolegliwą zresztą pokutą. W gorsze tarapaty popadł jego stryj Bolesław Śmiały, który za uśmiercenie stojącego na czele spisku biskupa krakowskiego Stanisława zapłacił utratą tronu i wygnaniem z kraju. Kara nie dotknęła natomiast księcia Przemysła II, późniejszego króla, który dopomógł w opuszczeniu ziemskiego padołu swej małżonce, zaledwie 22-letniej, bezpłodnej Ludgardzie. Kazimierz Wielki, który jawi się jako władca dobrotliwy, doskonały administrator i ten, który Polskę pozostawił murowaną, mógłby pod względem okrucieństwa z powodzeniem licytować się ze swoimi poprzednikami. Żadnego z nich jednak i dziesiątek pomniejszych piastowskich książąt, którzy splamili ręce krwią bliskich lub poddanych, nie spotkała kara na miarę wymierzonej Bolesławowi, a także przytoczonemu już wcześniej Bezprymowi. Najgorsze bestialstwo ani bijąca w oczy rozpusta, ani nawet zboczenia seksualne – Śmiałemu Jan Długosz zarzucał sodomię z ulubioną przez króla klaczą – nie wywołały bezwzględnej kościelnej anatemy, powodującej śmierć cywilną. W czasach pierwszych koronowanych Piastów jedynie bezpośredni, bezpardonowy atak na Kościół, zagrażający jego istnieniu, mógł wywołać opisany skutek. I oto dochodzimy do sedna sprawy. Zarówno książę Bezprym, jak i Bolesław II Zapomniany wydali walkę nowej religii, a po jej przegraniu zapłacili wysoką cenę za swoją zbrodnię. Wraz z życiem odebrano im miejsce w historii. To, że w XI-wiecznej Polsce wprowadzone za Mieszka I chrześcijaństwo przeżywało ciężkie chwile, jest bezdyskusyjne. Bunty zwolenników starych plemiennych bogów wybuchały co i rusz z mniejszą lub większą intensywnością w różnych częściach rozległego państwa. Wzmiankują o nich wszystkie ówczesne kroniki. Sam Bolesław Chrobry pod koniec życia musiał bezwzględnie tłumić antychrześcijański bunt, który zagroził nie tylko strukturom jego państwa, ale mógł także storpedować koronacyjne plany. Lecz to, co stało się kilka lat po śmierci Mieszka II, nie było już tylko odosobnioną rebelią grupki zagorzałych pogan, lecz miało charakter nieomal powszechny. Kościołowi w Polsce, strukturze młodej i jeszcze nieokrzepłej, zajrzało w oczy widmo całkowitej zagłady, czego dowodzi chociażby fragment jednej z niemieckich kronik „Roczników z Hildesheim”: „Chrześcijaństwo tamże (w Polsce) przez jego (Mieszka II) poprzedników dobrze zaczęte, a przez niego bardziej umocnione, żałośnie upadło”. To właśnie wtedy doszło do owych wielkich zaburzeń i wojen domowych, o których wspomina „Kronika Wielkopolska”. Dla ludzi Kościoła przybrały one dramatyczny wyraz. „Znęcano się nad księżmi, zabijając ich różnymi sposobami. Jednych przebijano nożami lub dzidami, innym podrzynano gardła, jeszcze innych kamienowali, jakby jakieś ofiary”. Fragment tekstu autorstwa Jana Długosza daje wyobrażenie o sile pogańskiej reakcji i determinacji, z jaką trzecie pokolenie ochrzczonych Polan – w istocie nowa wiara zapuściła mocne korzenie jedynie na dworze i wśród grupy możnych – pragnęło powrócić pod opiekuńcze skrzydła starych bogów. Walczący o władzę Bezprym i Bolesław opowiedzieli się po stronie pogańskiego żywiołu i na jego czele wypowiedzieli wojnę Kościołowi, sojusznikowi ich politycznych konkurentów. To był zapewne ów straszliwy występek, jakiego dopuścił się Zapomniany. Najprawdopodobniej ustami arcybiskupa gnieźnieńskiego Bossuty wypowiedziana została uroczysta klątwa, która spadła nie tylko na samego władcę, ale także na całą Polskę. Bolesław II prawdopodobnie został skrytobójczo pozbawiony życia i wykreślony z pamięci, a Polska powrót na łono Kościoła okupiła szeregiem ciężkich obowiązków, za cenę których pozwolono księciu Kazimierzowi Odnowicielowi opuścić klasztorne mury i przybyć do Polski. Określono je nad wyraz dokładnie w bulli wydanej przez papieża Benedykta VIII: „Corocznie płacić będą Polacy kurii papieskiej zwyczajny pieniądz od każdej głowy, wyłączając głowy szlacheckie, nie będą zapuszczać włosów na głowie i brodzie, zwyczajem barbarzyńskim, ale będą je starannie postrzygać. Wielkiego Postu przestrzegać o trzy tygodnie dłużej niż w innych krajach (...), wiecznie też będą obowiązani, aby w Bogu i w Wierze Chrześcijańskiej wdzięczniejszymi i gorliwszymi byli”. Odpowiedz Link
wladca_pierscienii artykuł o kb UR 16.02.09, 08:21 Artykuł ten ukazał się na początku 1984 roku w ogólnopolskiej gazecie „EXPRESS WIECZORNY”. Prawdopodobnie 27 stycznia 1984 r. – taką datę podaje w innym wycinku gazety czytelnik p. Tadeusz Wojdalski, były pracownik Fabryki Karabinów (który potwierdził, że inż. Maroszek był jedynym konstruktorem) – ale 100% pewności nie mam. Na wycinku gazety z artykułem data wydania się niestety nie zachowała. Gazeta ta od kilkunastu lat NIE ISTNIEJE, więc domyślam się, że nikt o „własność intelektualną” awanturować się NIE będzie... moje uwagi do treści: 1) przebijalność na 100 m – 20 mm to błąd w druku, inne źródła podają 30 czy 33 mm 2) inż. Jurek, konstruktor konkurencyjnego karabinu ppanc. z oporopowrotnikiem sprężynowym , skonstruował później nkm 20 mm wz. 38 *************************************************************** Spotkanie w "Expressowym" KMPiK jesienią ub. r. poświęcone pistoletowi maszynowemu MORS wz. 39, który wzbogacił wówczas zbiory militariów Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, wywołało także dyskusję o karabinie przeciwpancernym wz. 35. Redakcja zwróciła się do płk. dra Kazimierza Satory z prośbą o artykuł naświetlający tę sprawę. WARSZAWSKI pułk z ul. 11 Listopada, 36 pułk piechoty Legii Akademickiej, 30 sierpnia 1939 roku zajął stanowiska obronne nad granicą niemiecką w miejscowości Fraszka. Na zbiórce w lesie w przeddzień wojny przemówił do grupy żołnierzy dowódca pułku, ppłk Karol Ziemski. Zaznaczył, że zebrał najlepszych strzelców, żołnierzy i podoficerów, chodzi bowiem o tajną, nie znaną jeszcze broń, którą dostaną za chwilą do ręki. Czasu na jej wypróbowanie nie będzie. Wypróbują ją w boju, Otwarto dwie skrzynie z dobrze zakonserwowanymi, naoliwionymi karabinami UR. Rozdano karabiny i amunicję. Po zbiórce, żołnierze z karabinami ppanc. wrócili na stanowiska obronne, wysunięte nieco w stosunku do linii swych oddziałów. Podczas ataku przedwieczornego 2 września strzelcy z karabinami przeciwpancernymi mieli sposobność zetknąć się z czołgami. Kpr. pchor. Jerzy Szymczak strzelał kolejno do dwóch ukazujących się czołgów, łącznie oddał 5 strzałów. Po strzałach, z włazu pierwszego czołgu wyskoczyli niemieccy czołgiści i pozostawiając pojazd na przedpolu, wycofali się. W drugim przypadkiu załoga również uciekła, a z pozostawionego wozu jął wydobywać się dym. Karabin przeciwpancerny UR, okryty skutecznie do września 1939 roku kryptonimem "Urugwaj", stanowił istotnie konstrukcję rewelacyjną. Spisał się bardzo dobrze na polach walk wrześniowych. Trudno zatem pogodzić się z powszechnie lansowanymi nieporozumieniami co do osoby konstruktora tej zasłużonej broni, czy niekiedy nawet co do samej konstrukcji. JEDEN KONSTRUKTOR MYLNIE popularyzuje się jako autora konstrukcji zespół: "ppłk dr T. Felsztyn, inżynierowie: J. Maroszek, P. Wilniewczyc, E. Szteke i inni". Serię zapoczątkowała przed laty, zdaje się cenna praca naukowa o naszym wojsku przedwrześniowym. Za nią, bezwiednie - a może też za inną jeszcze zwodniczą przesłanką - poszli inni, powtarzając i powielając tę tezę. Tymczasem karabin UR miał konkretnego, autentycznego jedynego konstruktora - mgra inż. Józefa Maroszka. Zajmowałem się przed kilkoma laty historią karabinu UR, którego parę egzemplarzy trafiło do zbiorów muzealnych. Sięgnąłem też do żywego źródła, do konstruktora kb UR, doc. mgra inż. J. Maroszka z Politechniki Warszawskiej. Na tle wyłaniającego się szkicu dziejów, zwróciły moją uwagę mylne informacje o 4-osobowym co najmniej zespole konstruktorskim UR, powtarzane w opracowaniach bronioznawczych. Informacja o "zespole konstruktorskim" UR nie ominęła popularnego opracowania bronioznawczego J. Magnuskiego pt. "Prezentuj broń" (1972 r.). W związku z tym doc. Maroszek za naszym pośrednictwem prosił w notatce z 20.XI.1979 roku, o sprostowanie mylnej informacji w kolejnym wydaniu książeczki. Ale nowe wydanie nie ukazało się, A w różnych publikacjach i artykułach kursuje ten sam pogląd o konstruktorach, Wyjaśnienie doc. J. Maroszka brzmiało następująco: "...gwoli ścisłości historycznej wyjaśniam, że w opracowaniu konstrukcji karabinu ppanc. UR wz. 35 nie brali udziału ani T. Felsztyn, ani E. Szteke. ani P. Wilniewczyc. T. Felsztyn należał do zespołu, który zlecił Instytutowi Technicznemu Uzbrojenia opracowanie karabinu do specjalnej amunicji 7,9 mm, która przy długości wylotowej lufy 1100 mm miał zezwolić na uzyskania prędkości wylotowej około 1250 m/sek. Z kolei w ramach ITU zlecono mi opracowanie odpowiedniego karabinu... Konstruktorem karabinu był właśnie inż. J. Maroszek... Należy dodać, że równocześnie Fabryka Karabinów opracowała inne rozwiązanie tej broni, jednak niezbyt udane, o masie ca 16 kg. Autorem tego rozwiązania był B. Jurek. Być może, P. Wilniewczye i E. Szteke współpracowali z B. Jurkiem jako pracownicy tej samej fabryki. Żaden z nich jednak nie współpracował z J. Maroszkiem przy opracowania kb UR wz. 35 ...Konstrukcję tę opracowałem samodzielnie”. DZIEJE BUDOWY SPRÓBUJEMY nakreślić szkic dziejów budowy UR, Zacznijmy od odpowiedzi na pytanie: z czego wywodził się pomysł karabinu, kto dał asumpt do poszukiwań? Na początku lat trzydziestych dotarła do Polski informacja o wyjąt-kowej skuteczności broni o dużej prędkości pocisku. Chodziło o karabin myśliwski Gerlicha, firmy Halger. Płk dr inż. T. Felsztyn zwrócił uwagę na konieczność podjęcia badań w tym kierunku. Próby z karabinem firmy Halger przeprowadzono w Toruniu w październiku 1931 r. A w lutym 1932 roku odbyła się próba z doświadczalnym karabinem ppanc. pomysłu kpt. Kapkowskiego. Z prób wyciągnięto wnioski do dalszych badań. Z kolei przeprowadzono wstępne próby z amunicją nowo opracowaną przez fabryki w Pionkach i Skarżysku. Wykazały one, że przy przekroczeniu przez zwykły pocisk prędkości uderzenia w płytę pancerną ok. 900 m/sek., zmniejsza się w istotny sposób jej odporność na przebicie. To stało się impulsem do zbudowania specjalnej nowej broni. Zadanie skonstruowania karabinu ppanc. zlecono Instytutowi Badań Materiałów Uzbrojenia. W ramach Instytutu przedsięwzięcie to otrzymał mgr inż. Józef Maroszek, młody absolwent sekcji uzbrojenia Politechniki Warszawskiej. Zgodnie z założeniami otrzymać on miał do dyspozycji pełnowartościową amunicję, która umożliwiłaby osiągnięcie prędkości wylotowej pocisku SC ok. 1300 m/sek., przy długości lufy 1100 mm. Już wstępne próby, które przeprowadził inż. Maroszek na lufach osadzonych w aparacie ciśnieniowym, wykazały całkowitą nieprzydatność dostarczonej amunicji. Wskutek nadmiernego ciśnienia występowało bardzo silne zakleszczenia łusek w komorze nabojowej i przebijanie spłonek oraz gwałtowne zużywanie się przewodu lufy, A więc i spadek prędkości, i utrata celności. Z tego więc względu prace nad amunicją należało rozpocząć od nowa. Związane z tym prace badawcze trwały około 2 lat. Przebadano wiele gatunków prochu, wprowadzono wiele zmian w geometrii przewodu lufy i pocisku oraz sposobie osadzania pocisku w szyjce łuski. Poszukiwano również stali na lufy, bardziej odpornej na zużywanie się przewodu lufowego. W wyniku tych prac uzyskano parametry w odniesieniu do prochu, geometrii pocisku i jego zacisku w szyjce, grubości spłonki, geometrii przewodu lufy i jej wydłużenia z 1100 do 1200 mm, przy których to usprawnieniach osiągnięto prędkość wylotową pocisku ok. 1275 m/sek. i zwiększoną trwałość lufy odpowiadającą 300 celnym strzałom, zamiast początkowych 30. Z kolei nadeszła decyzja władz o zaniechaniu początkowej koncepcji konstruowania karabinu jako broni maszynowej i ograniczeniu się do karabinu powtarzalnego, którego lufę można będzie wymieniać w warunkach polowych a odrzut ("kopnięcie") nie będzie większy niż zwykłego karabinu piechoty. WŁASNA KONSTRUKCJA KARABIN UR był to typ mauzerowski, podobnie jak karabin piechoty w Polsce i wielu innych krajach. Ale nie była to prosta adaptacja, żadne powiększenie, lecz oparcie się o... własną ko Odpowiedz Link
wladca_pierscienii artykuł o kb UR cz. 2 16.02.09, 08:22 WŁASNA KONSTRUKCJA KARABIN UR był to typ mauzerowski, podobnie jak karabin piechoty w Polsce i wielu innych krajach. Ale nie była to prosta adaptacja, żadne powiększenie, lecz oparcie się o... własną konstrukcję. Mało to znane, lecz w 1932 roku inż, J. Maroszek skonstruował udoskonalony karabin piechoty. Drogą uproszczeń - zamiast 66 części karabin Maroszka miał tylko 42 części, co podkreśla badacz dziejów uzbrojenia Leszek Komuda. Karabin ten nazywany był kbk-32 lub KP-32. Był to przypuszczalnie skrót "Karabin Polski" lub '"Karabin Piechoty" wzoru 32 r. Mimo zalet konstrukcji, nie doszło do masowej produkcji tego karabinu. Karabin wz. 32 stanowił pracę dyplomową młodego inż. Maroszka na Politechnice Warszawskiej. Bezpośrednio po tym inż. Maroszkowi powierzono w IBMU (potem: ITU) właśnie prace nad karabinem przeciwpancernym. Udoskonalenia z karabinu wz. 32 wykorzystał przy konstruowaniu karabinu ppanc. Owocem prac konstrukcyjnych był oryginalny, rewelacyjny w skali europejskiej karabin ppanc. UR wz. 35. Rewelacyjność karabinu można by zawrzeć w takiej jego charakterystyce: Zamek pomysłu inż. Maroszka był niesłychanie prosty, składał ale tylko z 6 części i nie miał żadnego połączenia gwintowego. Ciężar karabinu zbliżał się do polskiego rkm-u wz. 28 i wynosił 9,2 kg. Karabin wyposażony był w podpórkę składaną, w wymienny magazynek 4-nabojowy. Hamulec wylotowy, budzący początkowo u bronioznawców wiele wątpliwości, okazał się tak sprawny, że pozwolił na uzyskanie odrzutu odpowiadającego zwykłemu karabinowi. W 1935 roku na strzelnicy przy Fabryce Prochów w Pionkach demonstrowano dwa równoległe rozwiązania karabinu przeciwpancernego. Jeden, z hamulcem wylotowym należał do inż. J. Maroszka. Drugi, prawie dwa razy cięższy, z oporopowrotnikiem sprężynowym demonstrował inż. B. Jurek. Konstrukcję wygrał zdecydowanie karabin Maroszka. NAWET MASŁEM GENERALNA próba karabinu odbyła się na poligonie w Zielonce, z udziałem dostojników. Oglądając przebitą pociskiem płytę, nawiązując do idei wykorzystania osobliwych właściwości związanych z prędkością pocisku, przedstawionych przez konstruktora, obecny na pokazie prezydent I. Mościcki wypowiedział półżartobliwy komentarz: "Jak wynika z tego, płytę pancerną można by przebić nawet masłem, nadając mu odpowiednią prędkość". W czasie tej próby oddano strzały do płyty pancernej grubości 15 mm ustawionej pod kątem 30 st., w odległości 300 metrów, uzyskując doskonałe przebicia. W innej próbie konstruktorskiej strzałami z odległości 100 m przebijano płytą pancerną 20 mm pod tymże kątem 30 st. Zbliżanie się kąta strzału ku 90 st. bądź zmniejszanie odległości niosło odpowiednie zwiększenie przebijalności płyty. Karabin ppanc. UR stanowił zatem broń skuteczną wobec ówczesnych niemieckich lekkich czołgów. Karabin UR zalicza się do chlubnego dorobku polskiej myśli badawczej i konstruktorskiej okresu międzywojennego. W publikacji "Small Arms, Artillery and Special Weapons of the Third Reich", Londyn 1979, (autorzy: Chamberlain Peter i Gander T. J.) nasz UB nazywany jest "polskim karabinem przeciwpancernym Maroszka". Autorzy eksponują walory polskiego karabinu UK wspominając o fakcie wnikliwych badań Niemców nad polskim karabinem. Podają też, te znaczne ilości zdobycznych polskich karabinów UR przekazano w latach 1941 - 42 włoskiej 8 armii na froncie wschodnim, tej, co to w grudniu I942 roku rozbita została pod Stalingradem. NIE DOTARŁ DO ANGLII CZY UR-em zainteresowali się zachodni alianci, Brytyjczycy? Owszem, są na to wymowne dowody, W 1940 roku dotarł do Maroszka w Warszawie kurier z W. Brytanii, Otrzymał on zadanie zorganizowania przerzutu do Anglii konstruktora karabinu UR i samopowtarzalnego kb "M". Spotkanie i początek przerzutu umówiono w Krakowie. A oto dalszy ciąg przygody: Na umówione spotkanie w willi przy ul. NN nr 8 stawił się prawie jednocześnie kurier i inż. Maroszek. A wcześniej jeszcze - jak się okazało - gestapo zastawiło sieci na przybyszów. Obydwaj, kurier i konstruktor, zbliżali się z przeciwstawnych stron, kurier nieco wyprzedzał. Szczęście, że Maroszek powstrzymał się od chęci zawołania na kuriera. Tenże, otwierając już drzwi wejściowe, widocznie wpadł wprost w ręce Niemców zaczajonych w wejściu. Stając w drzwiach, podniósł od razu ręce do góry. Ten moment zauważył Maroszek, to wystarczyło. Zachował pozory przypadkowego przechodnia tej bocznej ulicy i przeszedł obok willi. Zmylił uwagę wyłaniającego się zza krzaków naprzeciw willi osobnika, wskoczył do tramwaju przejeżdżającego poprzeczną ulicę, Uszedł pułapce. Jak się później, już po wojnie wyjaśniło, kurier pragnął poszerzyć przerzut o dodatkową osobę, kobietę. Zwierzenie nie wyszło na dobre. Do omawianej przez nas tematyki dorzućmy jeszcze najświeższe wieści: Niedawno doc. Maroszek otrzymał odbitkę artykułu opracowanego po wojnie przez płka dra T. Felsztyna pt. "Polski karabin przeciwpancerny", opublikowanego w "Kulturze" (Paryż), 1953 Nr 2/3. Ze strony 208 czerpiemy zdanie, że "sprawę oddano Fabryce Karabinów, gdzie konstrukcji podjął się inż. Karczewski". Do tego J. Maroszek dodaje swe sprostowanie: "prawdopodobnie inż. B. Jurek". Zaś według naszego rozpoznania, osoba tego konstruktora nie jest bezdyskusyjna, przesądzona. W dalszym ciągu czytamy: "Równocześnie jednak fabryka miała wykonać drugi typ karabinu pomysłu inż. Maroszka z Instytutu Technicznego Uzbrojenia. Młody ten inżynier, genialny konstruktor, pełen młodzieńczego entuzjazmu, jakiegoś tajemniczego instynktu i "smykałki", wyznający zasadę, że niczego nie wolno konstruować bez obliczeń i że tam, gdzie nie wiadomo jak liczyć, trzeba przyjąć najprawdopodobniejszą hipotezę... postanowił zastosować do nowej broni wszystko, co technika dotąd znała, aby zmniejszyć jej ciężar. Zamek jego pomysłu, niesłychanie prosty, a równocześnie zwarty, wykazywał dużą wytrzymałość, mimo małej wagi. Przy obliczaniu grubości lufy przyjął on nie bardzo jeszcze wówczas rozpracowaną hipotezę o wytrzymałości na krótkotrwałe obciążenia. Wreszcie zastosował, podówczas zupełnie ząbkujący, hamulec wylotowy. Rezultat tych śmiałych poczynań okazał się wręcz imponujący: karabin konstrukcji Maroszka, ważąc mniej niż połowę tego co karabin inż. Karczewskiego okazał całkowitą wytrzymałość na te niezwykle naprężenia w broni o tak dużej szybkości początkowej. Oczywiście więc został on przyjęty z miejsca. NIESPODZIANKA DLA SWOICH STAN wyposażenia armii polskiej w UR-y w sierpniu 1939 roku w przededniu wojny, określany jest liczbą 3500 sztuk. Karabin ppanc. miał stanowić zaskoczenie dla wroga. Okazało się, że stanowił również niespodziankę i dla swoich. Karabiny te bowiem do dnia mobilizacji stały w pułkowych magazynach, w skrzyniach z napisem: "Sprzęt optyczny. Otworzyć w dniu ogłoszenia mobilizacji!". Z tego powodu wielu oficerów i żołnierzy nie mogło się nawet domyślać rzeczywistego zastosowania i skuteczności broni. Przeprowadzone w lipcu 1939 roku strzelanie do płyt pancernych otoczone było ścisłą tajemnicą. Strzelali żołnierze wybrani, rozkazy były tylko ustne, bez śladów pisemnych, przy czym obowiązywała ścisła tajemnica dotycząca przebiegu strzelań. Z "wyprawy" na Zaolzie jesienią 1938 roku ma pochodzić, epizod ostrzelania z karabinu Ur niemieckiego pociągu pancernego, który z "rozpędu" przejechał ustaloną linię demarkacyjną. Pociąg wycofał się, incydent zatuszowano. Hitlerowcy mieli domagać się jedynie wydania broni, z której ostrzelano pociąg. Nadszedł tragiczny wrzesień 1939 roku. Broń przeciwpancerną pułku piechoty stanowiło 9 armat ppanc. kal. 37 mm wz. 36 (licencja Boforsa). Obronę ppanc. uzupełniały karabiny konstrukcji inż. Maroszka. W pułku było 27 karabinów UR, które odrzucając maskę "Urugwaju" weszły na pola walk z hitlerowskim najeźdźcą. Tam, gdzie wypadło im zetknąć się w starciu z pojazdami pancernymi nieprzyjaciela - spisywały się dobrze. KAZIMIERZ SATORA Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Re: artykuł o kb UR - uzupełnienie 12.06.09, 12:31 Kazimierz Satora KRYPTONIM „URUGWAJ” (Istotne uzupełnienia) W „Expressie Wieczornym - Kulisach" (nr 20 z 27-29 stycznia 84 r.) opublikowany został artykuł prostujący mity co do konstruktora słynnego karabinu przeciwpancernego UR, jak też naświetlający istotę konstrukcji i dzieje tej broni. Artykuł Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Re: artykuł o kb UR - uzupełnienie 11.03.11, 20:15 artykuł: > Mylna jest w tej publikacji również informacja, jakoby karabin Maroszka „ > strzelał amunicją o. rdzeniu wolframowym, która została przyjęta przez armię ni > emiecką po 39 r.” Poza tym autor eksponuje walory polskiego korabinu UR w > spominając o fakcie wnikliwych badań Niemców nad polskim karabinem. Podaje też, > że znaczne ilości zdobycznych polskich karabinów UR przekazano w 1941-42 r. wł > oskiej 8 armii na froncie wschodnim, tej, co to w grudniu 42 rozbita została po > d Stalingradem. > (...) > > > Pocisk ze stalowym rdzeniem wykazywał gorsze działanie, pocisk łamał się na pły > cie i częściowo odbijał, czy ześlizgiwał PRZY NIECO SKOŚNYM USTAWIENIU PŁYTY. n > atomiast ołów „przyklejał się” do płyty i > działał niewiele gorzej NIŻ PRZY STRZALE PROSTOPADŁYM. > gdzieś czytałem, że Niemcy pociski zdobycznych kb Ur-ów wyposażyli w rdzenie wolframowe to możliwe - przecież kaliber mieli ten sam... en.wikipedia.org/wiki/7.5_cm_PaK_41 Tungsten was both needed for metal working tools and for armour piercing projectiles that impacted at significantly more than 1000 m/s. Steel alloys shatter at such high impact velocities and were not able to replace tungsten projectiles. There was thus no raw material available for large-scale ammunition production for this gun. w skrócie stalowe pociski rozstrzaskują się przy prędkościach większych niż 1000 m/s do takich zadań potrzebne są pociski wolframowe a to kosztuje... Odpowiedz Link
wladca_pierscienii ach, brytyjskim szpiegiem być... 17.03.09, 08:32 COOLTURA wiadomosci.onet.pl/1547710,2679,1,szpiedzy_wsrod_nas,kioskart.html Szpiedzy wśród nas (...) Rozmowa oscylowała wokół tego, jakie cechy powinien mieć współczesny James Bond. Wbrew temu, co przypuszczają jego wierni fani, nie jest to nienaganny brytyjski akcent, umiejętność godnego noszenia smokingu i jeżdżenia luksusowymi samochodami czy rozkochiwania w sobie pięknych kobiet (choć to ostatnie nie jest wadą...). Od kandydata na szpiega oczekuje się przede wszystkim umiejętności interpersonalnych. "Mamy do czynienia ze zbieraniem informacji" powiedział zaciemniony John - "(...) Ważna jest zatem umiejętność nawiązywania kontaktów i zrozumienia drugiego człowieka, jego kulturowej i emocjonalnej wrażliwości. Zdolność zdobywania zaufania i umiejętność dostosowania się do drugiej osoby. Ponadto SIS rekrutuje osoby pochodzące z różnych środowisk, reagując na wydarzenia na świecie". Jak powiedział agent jej Królewskiej Mości, SIS musi odzwierciedlać wielokulturowe społeczeństwo Wielkiej Brytanii, by móc sprawnie działać. "C" MI6 , czyli Secret Intelligence Service (SIS) w tym roku obchodzi setne urodziny. Jej pierwszym dyrektorem był specjalista w kodach i niewidzialnym atramencie, kapitan George Mansfield Smith-Cumming, który podpisywał dokumenty krótkim "C". I tak już do dzisiaj zostało – wszyscy dyrektorzy w ten sposób podpisują się pod rozkazami czy innymi dyrektywami. Nikt właściwie nigdy nie spisał historii SIS-u. Wynika to z faktu, że tak naprawdę nikt nigdy nie miał dostępu do tajnych akt organizacji. Dopiero w 2010 roku pojawi się książka autora, którego dopuszczono do archiwów SIS-u- profesor Keith Jeffrey z Queens Belfast University pracuje nad oficjalną historią SIS-u od jej powstania do końca zimnej wojny. Książka jednak nie będzie zawierała, naturalnie, żadnych informacji operacyjnych, a archiwum nie zostanie udostępnione szerszej publiczności. Podwójni agenci Nieoficjalna historia SIS pełna jest legend i sensacyjnych opowieści. Konstruować można ją właściwie tylko z doniesień prasowych, bo strona SISu zawiera na ten temat tylko kilkanaście skąpych zdań. W czasie pierwszej i drugiej wojny światowej MI6 koncentrowała się głównie na przechwytywaniu niemieckich szpiegów infiltrujących Wielką Brytanię oraz prowadzeniu akcji szpiegowskich na terenie Rosji. Po wojnie natomiast SIS przeorientowała się na kraje bloku sowieckiego. Jej działalność kilkakrotnie była jednak poważnie zagrożona, dzięki tzw. pierścieniowi Cambridge - szpiegom , absolwentom szacownego uniwersytetu, których zwerbowało NKWD. Byli nimi: Harold "Kim" Philby, Anthony Blunt, Guy Burgess i Donald Maclean. Czterej studenci byli zafascynowani komunizmem, pochodzili z tzw. "dobrych domów" i uważali, że tylko marksizm i leninizm jest w stanie uratować Wielką Brytanie przed skutkami kryzysu. Ulegli oni tej mrocznej fascynacji i stali się łatwym łupem NKWD. Pikanterii całości może dodać fakt, że Philby nazwany został przez rodziców "Kim" dla upamiętnienia małego szpiega z opowiadania Kiplinga o tym samym tytule. Naturalnie, nie mieli oni pojęcia, że ich syn będzie paręnaście lat później służył obcemu mocarstwu i obcemu wywiadowi. Znaczek po rosyjsku Praca "pierścienia" polegała na przekazywaniu radzieckiemu wywiadowi wszelkich informacji na temat działań jego brytyjskiego odpowiednika i rządu. Nie było to trudne. Philby został zwerbowany przez MI6, co zachwyciło NKWD, Maclean pracował dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Burgess najpierw dla BBC, potem dla MI6, a Blunt, specjalizujący się w historii sztuki, dołączył do MI5. Wszyscy przekazywali tajne informacje NKWD, poważnie szkodząc wywiadowi brytyjskiemu. Co ciekawe, Philby za swoje zasługi doczekał się własnego znaczka w Związku Radzieckim. Maclean po kilkuletnim jednak pobycie w kraju swoich marzeń, dziwnym trafem przestał być jego gorącym wielbicielem. Pisał płomienne listy do domu, podkreślając swoje rozczarowanie Związkiem Radzieckim i komunizmem. Nie wrócił jednak nigdy do kraju. Zmarł na atak serca. Oldskulowa rekrutacja vs internet "Pierścień Cambridge" okrył SIS tymczasową niesławą. Niemniej, organizacja oczywiście nie przestała istnieć z tego powodu. Po zimnej wojnie SIS musiał zaadaptować się do zmieniającej się rzeczywistości i nowych zagrożeń, ze szczególnym uwzględnieniem Bliskiego Wschodu. Dlatego na jego stronach można znaleźć ogłoszenia, ogłaszające nabór osób znających język perski, arabski, urdu czy paszto – tych ciągle brakuje. Agencja prowadzi szeroko zakrojoną rekrutację odchodząc od oldskulowych, tradycyjnych metod, nazywanych tutaj "tap on the shoulder". ------------------------------ John przyznał jednak, że nadal w wielu instytucjach, głównie na uniwersytetach, działają tzw. talent-spotters, czyli ci, którzy wyławiają z tłumów szczególnie uzdolnione osoby, ale dodał, że niemniej ważną rolę odgrywa rekrutacja elektroniczna. ------------------------------ Strony SIS-u zawierają szczegółowe informacje, kto i dlaczego jest najbardziej pożądany w służbach Jej Królewskiej Mości. Oczywiście, nadal jednym z najważniejszych czynników jest dyskrecja – można o swojej aplikacji poinformować tylko rodziców , ewentualnie partnera, choć i z tym różnie bywa. John z BBC przyznał, że o jego zawodzie wie tylko jego żona. Dwaj nastoletni synowie – nie. (...) Odpowiedz Link
wladca_pierscienii James Bond z CBA 15.10.09, 14:34 wyborcza.pl/1,76842,7096830,Jak_lowi_CBA.html (...) Podobieństwa: agent Tomek jest czuły i hojny W jednym i drugim przypadku do rozpracowania kobiet użyty zostaje agent CBA o operacyjnym imieniu Tomek. Dla potrzeb obydwu operacji CBA powołuje specjalne firmy (zarejestrowane za granicą). Tomek to przystojny, modnie ubrany mężczyzna. Jeździ luksusowymi samochodami (m.in. terenowym porsche cayenne). Wynajmuje drogi apartament w Warszawie. Agent stopniowo zdobywa zaufanie rozpracowywanych. Nad Sawicką pracuje osiem miesięcy. Nad Marczuk-Pazurą - aż dwa lata. Interesuje się ich środowiskiem (Sawicka - politycy PO, Marczuk- Pazura - ludzie telewizji i filmu, prezesi spółek giełdowych). W sprawie Sawickiej pojawia się element uwodzenia jej przez Tomka. Marczuk-Pazura również twierdzi, że agent próbował przejścia do bardziej intymnych relacji. (...) Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Re: James Bond z CBA 21.10.09, 09:39 www.rp.pl/artykul/380590_Najbardziej_znany_z_tajnych_agentow.html Grażyna Zawadka , Jarosław Stróżyk 21-10-2009, (...) „Ubrania od Armaniego i Prady, porsche carrera i motocykl Harley, mieszkanie w apartamentowcu, portfel ostentacyjnie wypchany gotówką i kartami kredytowymi. Tymi akcesoriami rozporządzał agent CBA Tomasz” – przedstawia go z kolei „Gazeta Wyborcza”. Tajny agent został też jednym z bohaterów satyrycznego programu RMF FM, w którym występuje jako „pachnący Romek”. 33-letni dziś Tomasz K. karierę w policji zaczynał w drugiej połowie lat 90. we Wrocławiu Kim jest człowiek, którego prawdziwego nazwiska nie znamy, ale z dnia na dzień stał się bohaterem mediów? Wrocławski policjant O policyjnej karierze najbardziej znanego dziś agenta w kraju wiadomo niewiele. 33-letni dziś Tomasz K. karierę w policji zaczynał w drugiej połowie lat 90. we Wrocławiu. Pracował m.in. jako wywiadowca oraz w sekcji zajmującej się zwalczaniem plagi tamtych czasów, jaką były kradzieże samochodów. Aby upodobnić się do środowiska złodziei samochodowych i nie rzucać się w oczy, ubierał się tak jak oni. – Złote łańcuchy na szyi, skórzane kurtki, luksusowe auta i szpan – opowiada jeden z rozmówców „Rz”. Zanim Tomasz trafił do CBA, pracował w Centralnym Biurze Śledczym, m.in. w komórce zajmującej się operacjami specjalnymi. Jednak – jak zaznaczają nasi rozmówcy – raczej nie na pierwszej linii. – Zdolny, dobrze się zapowiadający, ale solista, z tendencją do lansowania siebie, co w tej robocie jest zdecydowaną wadą – mówi jeden z rozmówców „Rz” z policji. Bardzo podobnie wypowiada się o nim nasz inny rozmówca, który pracował w policji pod przykryciem: – Do tego zajęcia trzeba szczególnych predyspozycji psychicznych, umiejętności oddzielenia roli odgrywanej w służbie od życia prywatnego. Tomasz za bardzo lubił się lansować i grać na siebie. (...) Znakomity tancerz – Raz, pamiętam, tańczyliśmy salsę do piątej rano. Całował mnie wtedy po włosach. Czułam jego podniecenie. Można mówić, że się kogoś kocha i kłamać. Ale nie można udawać, że się kogoś pragnie – żaliła się była posłanka PO Beata Sawicka, która została przyłapana na gorącym uczynku, gdy przyjęła 50 tys. zł łapówki. Tłumaczyła, że agent był „szalenie przystojny” i to z jego powodu wplątała się w całą sprawę. Podczas rozprawy Sawicka płakała i mówiła m. in., że agent obsypywał ją pocałunkami i bukietami róż (jeden miał być owinięty perłami). Podobnie o znajomości z Tomaszem mówi aktorka i gwiazda telewizyjna Weronika Marczuk-Pazura, którą CBA zatrzymało po przyjęciu 100 tys. zł łapówki. Jej zdaniem agent CBA próbował ją uwieść. – Wszyscy moi znajomi mówią, że maślane oczy to mało powiedziane – tak w programie „Teraz my” opisywała jego stosunek do siebie. Jej zdaniem pieniądze, które przyjęła, miały być nie łapówką, ale wynagrodzeniem dla jej firmy. Znajomi Marczuk-Pazury, którzy poznali Tomasza, nie przebierają w słowach. – Jak dla mnie, to był typ kolesia, który może wyrwać laskę z dyskoteki na fajną furę – mówił w TVN juror z programu „You can dance” Michał Piróg. Z taką oceną sytuacji nie zgadza się CBA. – To typowe odwracanie uwagi od udokumentowanych przypadków korupcji. Osoby, które się jej dopuściły, teraz próbują odgrywać rolę ofiar – można usłyszeć w biurze. (...) To nie film, to prawdziwa walka – To praca wyjątkowo niebezpieczna i stresująca, więc średnio na stu chętnych do tej roli, nadaje się jeden – opowiada „Rz” jeden z doświadczonych policjantów. – Funkcjonariusz operacyjny dostaje nową tożsamość, musi ją budować wiele miesięcy, a nawet lat. – To nie film, to prawdziwe życia, walka. Tu nie ma mowy o błędzie. Błąd policjanta pod przykryciem może narazić życie jego, a także nasze – dodaje policjant od kilkunastu lat zwalczający mafię narkotykową. – Nie przypominam sobie w naszej grupie dekonspiracji, ale gdyby się tak stało, zmieniłbym zawód. – Ujawnienie wizerunku dyskwalifikuje tego człowieka jako agenta pracującego pod przykryciem – przyznaje dr Zbigniew Rau, były wiceszef MSWiA. (...) – Wątpię, by mogło grozić mu jakieś niebezpieczeństwo – mówi „Rz” Piotr Niemczyk, były dyrektor biura analiz UOP. – Sam się trochę prosił o dekonspirację. Generalnie im agent mniej zwraca na siebie uwagi, tym lepiej. Ale on miał inny modus operandi. Dzisiaj, śledząc medialne informacje na temat jego działalności, nasi rozmówcy wskazują na błędy, jakich miał się dopuścić Tomasz. – „Przykrywkowcy” jak ognia unikają sytuacji, w której ktoś mógłby im zrobić zdjęcie. Co robią, by się od tego wykpić? Wychodzą do toalety, mówią, że pilnie muszą zadzwonić albo wyjść. Każdy pretekst jest dobry. A agent Tomasz jest na tylu fotkach, że głowa boli – zaznacza jeden z doświadczonych funkcjonariuszy policji. Nasi rozmówcy zgodnie twierdzą, że i tak agenta pracującego pod przykryciem po kilku akcjach się wycofuje. Nowy szef CBA Paweł Wojtunik już zapowiedział, że nie wyrzuci agenta Tomasza ze służby, ale przesunie go do innych zajęć. Rzeczpospolita Odpowiedz Link
wladca_pierscienii SZPIEGują nas - Wielki Brat zza Wielkiej Wody 09.07.10, 12:07 www.dziennik.pl/katastrofa-smolensk/article641623/Nagrali_rozmowe_Kaczynskich_i_ja_utajnili.html (...) "Amerykanie wraz z Brytyjczykami w ramach alertu antyterrorystycznego prowadzą nasłuch środkami bezprzewodowymi i mogli zarejestrować rozmowę braci Kaczyńskich" - mówi "DGP" Konstanty Miodowicz, były szef polskiego kontrwywiadu, a dziś poseł PO. O tym, że Amerykanie ją nagrali, jest przekonany Duncan Campbell, współpracujący z BBC brytyjski dziennikarzy śledczy specjalizujący się w systemach szpiegowania. "Poprzez globalny system monitoringu Echelon Agencja Bezpieczeństwa Narodowego USA (NSA) śledzi rozmowy przywódców państw, czy to zaprzyjaźnionych, czy wrogich. Aparat telefonu satelitarnego znajdujący się w samolocie Tu-154M był zarejestrowany w NSA jako aparat prezydencki i dlatego połączenia z nim były rutynowo nagrywane" - opowiada nam Campbell. NSA ma siedzibę w Fort Meade w stanie Maryland. Przechwytuje informacje przesyłane drogą radiową, siecią komórkową czy przez internet. Agencja kontroluje m.in. stacje naziemne, satelity, a także szpiegowskie samoloty, których zdaniem jest wykrywanie źródeł emisji fal elektromagnetycznych. Echelon podsłuchuje rozmowy telefoniczne, e-maile, przepływ plików w internecie, a także faksy. Końcówki sieci są rozmieszczone m.in. w Niemczech i Wielkiej Brytanii. (...) polska końcówka Echelonu znajduje się w podwarszawskim Konstancinie. Prezydent rozmawiał z Jarosławem Kaczyńskim kilkanaście minut przed tragiczną katastrofą Tu-154M. W kręgach politycznych bliskich rządowi spekuluje się, że rozmowa mogła dotyczyć ewentualnych skutków politycznych lądowanie bądź nielądowania na lotnisku Siewiernyj pod Smoleńskiem. Rozmowa mogła być też monitorowana w ramach ochrony kontrwywiadowczej NATO. W jego ramach państwa ochraniają siebie nawzajem. "Amerykanie mogą rejestrować takie rozmowy na podstawie pakietu ustaw przeciwdziałających antyterroryzmowi.(...) Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Re: SZPIEGują nas - internet 08.06.13, 11:08 technologie.gazeta.pl/internet/1,104530,14053774,PRISM___tajny_program_dajacy_rzadowi_USA_pelny_dostep.html#BoxTechTxt technologie.gazeta.pl/internet/1,104530,14053774,PRISM___tajny_program_dajacy_rzadowi_USA_pelny_dostep.html#BoxTechTxt amerykańskie specsłużby wykorzystują do szpiegowania dane z serwerów firm: Microsoft (Hotmail itd.) Google Yahoo Facebook Skype Youtube AOL PalTalk Apple Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Re: SZPIEGują nas - internet 04.08.13, 09:06 coś Amerykanom automatyczna obróbka danych ze szpiegowania internetowego jakoś nie bardzo wychodzi dzisiaj chciałem zalogować się do Youtube i dostałem informację, że mam dwa konta Google w konflikcie (dwa konta z tym samym adresem mejlowym) support.google.com/accounts/answer/181526?hl=pl&ctx=ch_AddressNoLongerAvailable&p=youtube www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=BNR2mLxxIg8 BZDURA mam jedno konto pocztowo-forumowe Gazeta.pl i drugie na Youtube (z tym samym adresem mejlowym) i CIA/NSA nie potrafi tego ogarnąć... Odpowiedz Link
wladca_pierscienii James Bond, czy Jane Blond... ? 08.08.10, 20:59 NEWS OF THE WORLD wiadomosci.onet.pl/1621225,2678,1,szpiedzy_ze_szminka,kioskart.html (...) W ten sposób padł kolejny "męski" bastion: kobiety zdobywają szlify w wywiadowczym fachu. – Oczywiście, kobiety pokroju Anny Chapman starają się wykorzystać swoje powaby – przyznaje Claire Thomas, autorka głośnej książki "Szpiedzy. Nieoficjalna historia MI5" ("Spooks: the Unofficial History of MI5"). – Atrakcyjna i inteligentna kobieta jest w stanie owinąć sobie mężczyznę wokół palca, a przynajmniej sprawić, by przestał być czujny. Stanie się w jej rękach miękki jak wosk: można go "uformować" lub wycisnąć zeń dowolne informacje. Utalentowana agentka nie musi oferować seksu – wystarczy, że zasugeruje taką możliwość. Owszem, większości z nas pewnie brakuje muskułów i mogłybyśmy mieć problem ze stoczeniem walki na dachu pociągu ekspresowego, tyle że we współczesnej grze wywiadów nie jest to handicapem. – Szpiegostwo polega na gromadzeniu, selekcjonowaniu i analizowaniu informacji, nie zaś na pojedynkach w stylu Jasona Bourne’a odtwarzanego przez Matta Damona – przypomina Claire Thomas. – Trudno więc mówić o przewadze posiadanej przez mężczyzn. Przeciwnie, często to kobiety wykazują większe zdolności analityczne, lepiej radzą sobie w warunkach długotrwałego napięcia, a już szczególnie – z koniecznością prowadzenia podwójnego życia. (...) Przeciętna uroda – to kolejne zaprzeczenie wyobrażeń o wywiadzie, jakie powstają u wielbicieli Jamesa Bonda – może być atutem, zbyt wyróżniające zaś atuty – przekleństwem. – Istnieją dziesiątki sytuacji, kiedy to agentka woli nie rzucać się w oczy – podkreśla Thomas. – Zadania, które sprowadzają się do zarzucenia przynęty zdarzają się stosunkowo rzadko. Wówczas jednak, to jasne, zniewalająca uroda stanowi klucz do sukcesu. Potrzeba wabika malała z czasem. (...) Jak jednak trafić do służb, w których można się wykazać seksapilem, lojalnością i intelektem? Dawne sposoby, do których należało przede wszystkim "zapraszanie" upatrzonych osób przez ludzi wywiadu, odchodzą w przeszłość. MI5 już od dziesięciu lat prowadzi jawną rekrutację. Nie ma co liczyć na dyskretne "zaproszenie na rozmowę", ulubiony motyw tylu seriali i filmów sensacyjnych: testy z wielu dziedzin, od politologii po savoire-vivre, drobiazgowe CV, wreszcie zaś "prześwietlanie" kandydatów w szczegółowych rozmowach o przeszłości, rodzinie, przyjaciołach, związkach, pożyciu i doświadczeniach z narkotykami – kandydatom nie oszczędza się niczego, by uodpornić ich na przyszły szantaż. Rosną szanse kobiet – często bardziej powściągliwych i ochoczo wysyłanych na misje, zwłaszcza w przypadku szpiegostwa przemysłowego czy "biurowego": o wiele łatwiej jest im zatrudnić się w korporacjach czy dostać zaproszenie na drinka. – Ich najsilniejszą bronią jest odwoływanie się do męskiej próżności – ostrzega Claire Thomas. – Chwaląc kompetencje i wiedzę swoich rozmówców, mogą uzyskać od nich niemal wszystko. Mężczyźni w obecności komplementujących ich kobiet najczęściej wyzbywają się czujności, a już z pewnością nie reagują na niespodziewane pytania tak podejrzliwie, jak wówczas, gdy padają one z ust konkurenta lub rywala.(...) Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Wojny robotów - Le Monde 20.03.09, 11:39 Le Monde wiadomosci.onet.pl/1548393,242,1,kioskart.html (...) Sztaby generalne zaczynają się niepokoić coraz wyraźniejszymi wyzwaniami natury etycznej. Świadczy o tym opublikowany pod koniec 2008 roku na zamówienie marynarki wojennej USA raport "Autonomiczne roboty wojskowe: zagrożenia, etyka, konstrukcja". Ten pasjonujący dokument, który powołuje się na Kanta, Asimova, teorię ewolucji, ale także na wielkie koncepcje polemologiczne (dotyczące nauk o wojnie), został opracowany przez naukowców z Departamentu Etyki i Wschodzących Technologii Politechniki Kalifornijskiej. (...) Roboty wojskowe są już w użyciu w powietrzu, za ziemi, a nawet pod wodą. Będą się mnożyć: w 2000 roku amerykański Kongres przegłosował ustawę, która przewiduje, że w 2010 roku jedna trzecia bombowców będzie latać bez ludzkiego pilota, a w 2015 roku taki sam odsetek naziemnych wozów bojowych nie będzie potrzebował ludzkiego kierowcy. Według amerykańskiego Departamentu Obrony zadaniem robotów jest zastąpienie gatunku Homo sapiens w "uciążliwych, brudnych i niebezpiecznych pracach". Szacuje się, że w 2007 roku 5 tys. robotów zneutralizowało w Iraku i Afganistanie 10 tys. "ładunków wybuchowych domowej roboty". Na razie roboty wojskowe nie są całkowicie autonomiczne. Decyzja o wystrzeleniu serii z karabinu jest nadal podejmowana przez człowieka. Ale to tylko kwestia czasu. Robotyk Ronald Arkin (Instytut Technologiczny w Georgii) twierdzi, że "teledowodzenie ludzkie" w systemach zbrojnego nadzoru stref granicznych w Korei Południowej i Izraelu można już wyłączyć. Jeśli liczne systemy wykorzystywane na polu walki będą w stanie się ze sobą komunikować, "człowiekowi jako elementowi konglomeratu" będzie trudniej ocenić sytuację. W tej sytuacji lepiej, aby decyzję podejmował system autonomiczny – zapewnia Arkin. Ten amerykański naukowiec uważa nawet, że "roboty mogłyby działać na polu walki w sposób bardziej etyczny niż człowiek": czyż raport amerykańskiego resortu zdrowia z 2006 roku nie wykazał, że zaledwie 47 proc. żołnierzy i 38 proc. marines służących w Iraku uznało, iż osoby nieuczestniczące w walkach należy traktować godnie i z szacunkiem? Nie wszyscy podzielają to zaufanie do robotów wojskowych. Raja Chatila, dyrektor naukowego Laboratorium Analiz i Architektury Systemu (wchodzącego w skład Krajowego Centrum Badań Naukowych w Tuluzie) uważa, że "długo jeszcze nie będziemy w stanie zagwarantować, że maszyny będą działać na podstawie rzetelnych informacji". Na każdym etapie procesu – wykrycie, identyfikacja, interpretacja, podjęcie decyzji i akcja – "może powstać element niepewności" – ocenia badacz. Ponieważ inżynierowie nie są w stanie przewidzieć wszystkich sytuacji, w jakich znajdą się roboty, niezbędny okaże się system samodzielnego przystosowywania się do nowych okoliczności. Jeśli jednak robot sam się czegoś nauczy, kontrolowanie jego reakcji stanie się niemal niemożliwe. – To dla nas duży problem – ocenia Raja Chatila. Załóżmy jednak, że uda nam się określić, czym jest zmysł moralny i zaszczepić go robotowi. Wówczas maszyna może stanąć wobec dylematu nie do rozwiązania, na przykład: czy wolno poświęcić jednostkę, by ratować setki ludzi? (...) Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Czar egzotycznego terroru 27.03.09, 13:07 RZECZOSPOLITA www.rp.pl/artykul/25,282572_Czar_egzotycznego_terroru.html (…) Młodzi ludzie ze stowarzyszenia Fighters+Lovers produkowali i sprzedawali w Internecie koszulki z logo marksistowskich Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii (FARC) i Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny, wpisanych na listy organizacji terrorystycznych w Unii Europejskiej i w Stanach Zjednoczonych. Pięć euro z każdej sprzedanej koszulki szło na jedną z organizacji. Sędziowie nie dali się przekonać, że FARC walczy ze “skorumpowanym rządem Kolumbii”, a LFWP “z wojskami okupacyjnymi Izraela”. Strony Fighters+Lovers zostały początkowo zamknięte, ale teraz znów można kupić koszulki gloryfikujące terrorystów i przemoc. – Takie fascynacje w historii ludzkości zdarzają się cyklicznie – mówi “Rzeczpospolitej” politolog Grzegorz Kostrzewa-Zorbas. – Tym razem wynikają zapewne z tego, że wyrosło nowe pokolenie, które nie ma własnych negatywnych doświadczeń i łatwiej przejmuje radykalne hasła – dodaje. Jego zdaniem dużo gorsza jest jednak dziś fascynacja młodych ludzi wojskiem i wojną, której sami nie przeżyli. Nie wszyscy ograniczają się do zbierania datków dla zagranicznych bojowników i akcji solidarnościowych. Dwa lata temu głośno było o młodej Holenderce Tanji Nijmeijer walczącej od 2002 r. w szeregach FARC, parających się dziś głównie narkobiznesem i porwaniami. W jej dzienniku, który wpadł w ręce kolumbijskiej armii, 29-letnia wówczas Tanja (dla towarzyszy broni “Eillen”) opisuje życie w dżungli i służbę w FARC w ponurych barwach, ale potwierdza wierność “sprawie”. Jej bliscy tłumaczą, że Tanja to idealistka, osoba wrażliwa, całkowicie oddana temu, w co wierzy. Matka, która w 2005 r. pojechała do Kolumbii i próbowała ściągnąć córkę do domu, odniosła wrażenie, że ktoś zrobił jej wodę z mózgu. Eksperci ostrzegają, że ekstremizm uzależnia słabych psychicznie młodych ludzi jak narkotyki czy alkohol. Śledztwo wykazało, że w FARC jest więcej Europejczyków. (…) Za finansowanie terroryzmu w Iraku w 2005 r. zostało skazanych dwóch Szwedów. (…) 39-letnia Belgijka Muriel Degaque przejdzie do historii jako pierwsza Europejka, która dokonała samobójczego zamachu w Iraku (w 2005 r.). Pięć lat wcześniej przeszła na islam. Tym razem prania mózgu dokonał jej mąż Marokańczyk. Nikt z jej bliskich nie podejrzewał jednak, że kobieta wysadzi się w powietrze. (…) ******************** a ja myślałem że czasy "Czerwonych Brygad" i "Frakcji Czerwonej Armii" już się skończyły... Odpowiedz Link
wladca_pierscienii wiatrakowiec 12.05.09, 14:03 Królem przestworzy możesz zostać już za równowartość bardzo dobrego samochodu. Ultralekki wiatrakowiec kosztuje tylko 50 tys. euro plus VAT. (…) Wiatrakowiec jest znacznie tańszy (także w eksploatacji) od helikoptera. Potrzebuje około stu metrów na start. Wylądować może na pięciu. Nie potrzebne jest mu lotnisko, zadowoli się trawiastym lądowiskiem. Może latać przy wietrze dochodzącym do 60 km/h, kiedy ultralekkie samoloty stoją na ziemi. Wirnik kręci się na tyle szybko (350-370 obrotów na minutę), że nie ulega oblodzeniu. Xenon waży 265 kg, dopuszczalna masa startowa wynosi 495. (…) Wiatrakowiec, choć przypomina helikopter, jest jego przeciwieństwem. Śmigłowiec można porównać do wentylatora. Odpycha się powietrzem tłoczonym przez napędzany silnikiem wirnik. Zaś w wiatrakowcu wirnik odłączony jest od napędu i kręci się sam dzięki pędowi powietrza powstającemu w trakcie ruchu do przodu. Całą maszynę popycha samolotowe śmigło umieszczone z tyłu. (…) - Lecimy! Widzi pan, jakie to fajne? Pilotuje się to jak samolot. Drążek, góra i dół. Dwa pedały do skręcania - mówi pan Wiesław, wyraźnie rozradowany. Kabina jest przestronna i mocno przeszklona. Mam wrażenie, że ziemia jest w zasięgu ręki. Pan Wiesław przyciąga mocno drążek sterowy do siebie. Wznosimy się ostro w górę. Wtedy naciska szybko lewy pedał i odpycha drążek. Zakręcamy bardzo ciasno, pod sporym kątem i lecimy stromo w dół. To tzw. zawrót bojowy. Wyrównujemy. Lecimy nisko nad ziemią, wprost na hangar. Ściana szybko rośnie w oczach. Pilot podrywa dziób do góry. Ale czad! Nie ma tu zbyt wiele miejsca, ale w końcu nie o to chodzi. W BMW serii 5 albo Mercedesie SLK za te same pieniądze byłoby wygodniej, ale bmw i mercedes stoją w korkach tak samo jak lanos. A wiatrakowiec nie. - Trochę można poszaleć, ale to nie jest sprzęt do akrobacji. Maksymalny przechył wynosi 60 stopni. Jest za to bezpiecznie. Nie da się wpaść w korkociąg. Skorupa kabiny wytrzymuje przeciążenie do 15 G. W przypadku awaryjnego lądowania maszyny zaczyna toczyć się jak jajko. Wszystko odpada, podwozie, wirnik. Ale zawartość jest nienaruszona. Mieliśmy taki przypadek. Ludzie od razu się zgłosili, żeby naprawić maszynę - mówi pan Wiesław. Wylatujemy znad lotniska. Nisko nad polami, wzdłuż lasu. Mijamy stadko sarenek. Aż chciałoby się polecieć gdzieś dalej. Prędkość przelotowa xenona w zależności od warunków wynosi 100-140 km/h (maksymalna 179 km/h), 120-konny silnik firmy Rotax spala 18 l zwykłej, samochodowej benzyny na godzinę. Na jednym tankowaniu 80 l maszyna potrafi przelecieć aż 500 km. Można wzbić się nią na wysokości ok. 4,5 tys. m. Jak na życzenie nagle wzbijamy się bardzo ostro. (…) Wiatrakowiec, tak jak helikopter, należy do rodziny wiropłatów. Nie potrafi jednak zawisnąć, latać w bok czy do tyłu. Pierwszy sprawny wiatrakowiec skonstruował w 1919 r. Hiszpan Juan de la Cierva. 15 lat przed zbudowaniem śmigłowca! Złotą erą wiatrakowców było dwudziestolecie międzywojenne. W trakcie II wojny światowej wiroszybowce wykorzystywane były do funkcji obserwacyjnych na niemieckich U-bootach. Po wojnie projektowano duże konstrukcje, ale ostatecznie zainteresowanie wiatrakowcami spadło. Dziś znów wracają do łask jako ekonomiczna i ekologiczna alternatywa dla helikopterów. Najwięcej lata ich w Australii, USA i Afryce. *************** PS. na rysunku wiatrakowca sprzed kilkudziesięciu lat wirnik był z przodu jak w klasycznym samolocie Odpowiedz Link
wladca_pierscienii II W. Św. - niemieckie burdele wojskowe 29.05.09, 14:37 Najnowsza „POLITYKA” wiadomosci.onet.pl/1559017,1292,1,do_burdelu_marsz,kioskart.html Jedna z najbardziej pedantycznych i wyjątkowo surowych higienicznych instrukcji dla kobiet, które pracowały w domach publicznych dla żołnierzy Wehrmachtu na terenie okupowanej Francji, brzmiała następująco: "Po stosunku płciowym trzeba przeprowadzić gruntowne mycie intymnych części ciała wodą z mydłem. (...) Później wymagana jest codzienna kąpiel oczyszczająca całe ciało, staranna pielęgnacja włosów i częste nacieranie całego ciała wodą kolońską. Po każdym stosunku trzeba przemyć dokładnie pochwę wodą borową. Usta przepłukać wodą z kilkoma kroplami mocnego płynu do płukania ust; w tym przypadku podstawą jest przepłukanie gardła. Wargi każdorazowo trzeba przemyć wodą z mydłem i wetrzeć w nie wodę kolońską". (…) Na temat burdeli dla żołnierzy Wehrmachtu w Polsce pisał już Tomasz Szarota w swojej książce "Okupowanej Warszawy dzień powszedni". (…) Dla robotników i dla lotników Maisons de tolerance, inaczej maisons closes powstały we Francji już na początku XIX w. Były to tzw. legalne domy publiczne, nad którymi kontrolę sprawowały lokalne władze(…) Niemcy rozpoczęli tworzenie skomplikowanej sieci domów publicznych dla swoich żołnierzy już w lipcu 1940 r. na mocy rozkazu wydanego przez OKH (Oberkommando des Heeres), dotyczącego nadzoru prostytucji na nowo zajętych terenach. Tego typu działania były spowodowane specyficzną sytuacją okupacyjną i miały się koncentrować nie tylko na kontroli życia seksualnego żołnierzy, lecz przede wszystkim na niedopuszczeniu do kontaktu Niemców z lokalną ludnością bez wpływu władzy. Okupant bardzo szybko rozpoczął konfiskatę już istniejących burdeli, jednocześnie tworząc nowe placówki zgodnie ze ściśle określonym regulaminem. Bardzo często zamykano także domy schadzek dla Francuzów i przemianowywano je na burdele żołnierskie. Naziści w ogromnym stopniu przyczynili się do rozszerzenia sieci domów publicznych na terenie północnej Francji. Liczba tych miejsc była tak naprawdę zależna od liczby żołnierzy stacjonujących na danych terenach. (Przymiotnik sonder – specjalny, odnosił się również do tzw. puffów w obozach koncentracyjnych, nazywanych Sonderbau; burdele zakładane przez Niemców miały bardzo często taką eufemistyczną nazwę). Wehrmacht miał nieograniczoną władzę nad otwieraniem i zamykaniem domów publicznych, dlatego ich całkowita liczba jest bardzo trudna do ustalenia. Inse Meinen, autorka książki "Wehrmacht und Prostitution in besetzten Frankreich", twierdzi, iż w północnej części Francji, w okresie od 1940 do 1942 r., istniało około stu burdeli. System rozszerzył się jeszcze bardziej po 1942 r. poprzez okupację Państwa Vichy. We Francji charakterystyczny był podział na różne rodzaje domów publicznych w zależności od klienta. Istniały burdele dla żołnierzy Wehrmachtu, oficerów, podoficerów, członków SS i innych jednostek, takich jak np. Luftwaffe. Dodatkowo ogromną rolę od pewnego momentu spełniała kategoria narodowościowa. W końcu zaczęto tworzyć domy publiczne dla francuskiej ludności cywilnej kolaborującej z wrogiem, robotników przymusowych czy członków Wehrmachtu innej narodowości. (…) Maisons de tolerance stanowiły więc coś w rodzaju struktury zarządzanej przez władze okupacyjne, przy pomocy władz lokalnych i często samych właścicieli nieruchomości, czy tzw. burdelmam. Podstawą polityki nazistów było jednak zachowanie dyskrecji. Z tej przyczyny fasady domów publicznych nie rzucały się w oczy, okna były zamknięte, a kolejki żołnierzy przed drzwiami przybytku rozkoszy należały do rzadkości. Generał von Brauchitsch zaleca Dla mężczyzny-żołnierza odwiedziny w domu publicznym stanowiły coś w rodzaju stałego punktu w tygodniowym planie. Dowódcy uważali, że wizyty w takich domach są konieczne. Główny dowódca wojsk lądowych gen. von Brauchitsch we wrześniu 1941 r. wręcz zalecił, aby młodsi żołnierze oraz podwładni starszych towarzyszy zostali przymuszeni do wizyty w burdelu w celu zapobieżenia "złym i niepożądanym ekscesom". W trakcie wizyt prowadzono statystyki odwiedzin, na podstawie tzw. kart odwiedzin, które mężczyzna każdorazowo otrzymywał od prostytutki. Taki dokument żołnierz miał obowiązek przechowywać przez dwa miesiące, znajdowały się na nim dane prostytutki oraz numer pokoju, w którym doszło do schadzki. Dzięki kartom w razie jakiejkolwiek epidemii bardzo szybko można było zlokalizować źródło choroby. Ważną kwestią była także kampania upowszechniania prezerwatyw. Stosunek seksualny bez zabezpieczenia był surowo zakazany. Dowództwo Wehrmachtu, podobnie jak służba sanitarna, przestrzegało zasady umieszczania w domach publicznych plakatów i ulotek przypominających o zabezpieczeniu. W rzeczywistości to na kobiety i właścicieli domów publicznych spadał ciężar przestrzegania tego prawa. Prostytutka zawsze była podejrzewana o przenoszenie chorób, co automatycznie wiązało się z oskarżeniem o osłabianie wojska niemieckiego i groziło karą śmierci. Niemcy od samego początku traktowali prostytutki jako "społeczne męty". Jak głosi cytat z wypowiedzi głównodowodzącego 15 Armii z lipca 1941 r.: "NASI LUDZIE POWINNI WIEDZIEĆ, ŻE TYLKO MĘTY/SZUMOWINY KOBIECEJ CZĘŚCI SPOŁECZEŃSTWA ZAJĘTYCH OBSZARÓW OBCUJĄ/SYPIAJĄ Z NIMI. Dlatego nie ma żadnej różnicy, czy to odbywa się za pieniądze, czy bez. Niemiecki żołnierz musi pamiętać o swojej narodowej godności, utrzymując relacje/stosunki z taką hałastrą/gawiedzią". W takiej sytuacji bardzo często dochodziło do aktów przemocy. Bardzo krótko i treściwie opisuje to ponownie głównodowodzący 15 Armii: "Dziwki są nierzadko zmuszane pod groźbą do tolerowania stosunków płciowych bez zabezpieczenia. To jest niedorzeczne i karalne! Używanie kondomów jest wliczone w cenę wizyty w burdelu". (…) (…)W wielu przypadkach kobiety były rekrutowane do domów publicznych dla żołnierzy Wehrmachtu również w obozach koncentracyjnych, np. w obozie kobiecym Ravensbrück. Rozkaz Heydricha wprowadzał całkowity zakaz tzw. skrytej, ulicznej prostytucji, która byłaby niekontrolowana przez władze. A także, wbrew wcześniejszemu ustawodawstwu niemieckiemu, zezwalał na koszarowanie prostytutek, wręcz zachęcając do umieszczania ich w jednym miejscu pod ścisłym nadzorem. Od września 1939 r. policja kryminalna i obyczajowa zajmowała się tworzeniem ewidencji prostytutek w polskich miastach. Jednocześnie poszukiwano domów, hoteli, prywatnych willi bądź innych lokali, które mogłyby zostać przekształcone w domy publiczne dla żołnierzy Wehrmachtu. Pod koniec 1940 r. Niemcy ustalili, że na terenie Warszawy żyje około dwóch i pół tysiąca kobiet podejrzanych o nierząd bądź prostytuujących się. (…) Mazur, Saski, Paradis... Na terenie Polski, podobnie jak we Francji, powstały domy publiczne ustanowione przez okupanta. Przede wszystkim istniały burdele dla żołnierzy Wehrmachtu. W samej stolicy we wrześniu 1942 r. było pięć takich domów. Dwa najbardziej znane to dawne hotele przy ul. Koziej 1 i 3: Mazur i Saski. W każdym z nich znajdowało się ponad dwadzieścia pokoi i restauracja. Zgodnie z dyrektywami dowództwa w każdym pokoju miała być bieżąca woda i ogrzewanie. Na samym początku wojny w hotelu Mazur pracowało 29 obywatelek byłego państwa polskiego. Liczby te zmieniały się, podobnie jak liczba domów publicznych, która była zależna od częstotliwości odwiedzin klientów. W czerwcu 1942 r. Heinrich Himmler zdecydował o utworzeniu domów publicznych dla oficerów SS na terenach Polski. Decyzję swoją motywował następująco: "[w burdelu] jest możliwe zdrowe spotkanie z dziewczyną, bez niebezpieczeństwa spłodzenia dziecka, zarażenia się c Odpowiedz Link
wladca_pierscienii II W. Św. - niemieckie burdele wojskowe cz. 2 29.05.09, 14:38 W czerwcu 1942 r. Heinrich Himmler zdecydował o utworzeniu domów publicznych dla oficerów SS na terenach Polski. Decyzję swoją motywował następująco: "[w burdelu] jest możliwe zdrowe spotkanie z dziewczyną, bez niebezpieczeństwa spłodzenia dziecka, zarażenia się chorobą czy nawiązania jakichkolwiek kontaktów z ludnością polską". Oczywiście Himmler miał w tym przypadku na myśli kontakty towarzyskie poza kontrolą władz. Plany powstania tego typu placówek dla oficerów SS sięgają początku 1941 r.; wtedy to przewidywano powstanie trzech burdeli SS na terenie Warszawy: na ul. Foksal 3/5, w hotelu Grand przy Chmielnej i w Cafe Paradis przy Nowym Świecie. W 1942 r. potwierdzone zostało istnienie tylko jednego burdelu oficerskiego przy ul. Nowogrodzkiej 15. W Polsce i w Rosji w domach publicznych panował zakaz spożywania i sprzedaży alkoholu, w przeciwieństwie do Francji, gdzie trunki wysokoprocentowe miały zachęcać mężczyzn do odwiedzania domów schadzek. (…) Odpowiedz Link
wladca_pierscienii polska benzyna syntetyczna z CO2 09.07.09, 09:25 www.rp.pl/artykul/9129,330369_Benzyna_z_dwutlenku_wegla_to_nie_science_fiction.html Benzyna z dwutlenku węgla to nie science fiction Tomasz Nieśpiał 07-07-2009, Przełomowy wynalazek Polaków. Chemicy z Lublina wiedzą, jak na masową skalę produkować tanie paliwo. I to ekologicznie (...) Naukowcy z Lublina przekonali do swojego wynalazku m.in. Zakłady Azotowe w Kędzierzynie-Koźlu, w których powstanie jedna z pierwszych komercyjnych instalacji. W sumie w tym roku w Polsce może się rozpocząć budowa czterech urządzeń, które będą przyjazne środowisku. (...) Prof. Dobiesław Nazimek: Wykorzystaliśmy sztuczną fotosyntezę, reakcję chemiczną, podczas której woda i dwutlenek węgla po dodaniu katalizatora i pod wpływem głębokiego ultrafioletu zamienia się w metanol. Potem poddajemy go separacji termicznej i syntezie MTG (z metanolu w benzynę). Otrzymujemy syntetyczne węglowodory, które praktycznie niczym się nie różnią od substancji, jaką lejemy do baku samochodów. To 108-oktanowe paliwo. Czyste i przyjazne środowisku. I do tego tanie? W Polsce uzyskanie 1 litra metanolu z metanu kosztuje około 40 groszy. Nasza metoda pozwala na uzyskanie takiego samego efektu za 9 – 11 groszy, a wyprodukowanie litra benzyny to koszt czterdziestu kilku groszy. Nie sposób oszacować, ile trzeba będzie zapłacić za takie paliwo na stacji, ale cena powinna być konkurencyjna. (...) Na naszych oczach dokonuje się prawdziwy przewrót technologiczny. Większość krajów ma już za sobą szczyt wydobycia ropy naftowej, z roku na rok złoża tego surowca topnieją. Produkcja paliwa z dwutlenku węgla jest więc ratunkiem dla gospodarek całego świata. To rzecz strategiczna, dzięki której można się uniezależnić od importerów. (...) Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Re: polska benzyna syntetyczna z CO2 30.07.09, 09:32 w tym artykule wyborcza.pl/1,75476,6832012,Benzyna_z_dwutlenku_wegla___tak__po_stowie_za_litr_.html autor artykułu zarzuca naukowcowi, że zaniżył cenę produkcji z kilkudziesięciu złotych do kilkudziesięciu groszy, po to, by dostać dotacje na dalsze badania tutaj forum.gazeta.pl/forum/w,32,97959502,,Benzyna_z_dwutlenku_wegla_tak_po_stowie_za_l_.html?v=2 dyskusja o tym na Forum Nauka Odpowiedz Link
wladca_pierscienii 1939 - strzały przed wojną 27.08.09, 09:42 POLITYKA http://wiadomosci.onet.pl/1572165,1292,1,wojna_przed_wojna,kioskart.h tml Wojna przed wojną Pierwsze strzały kampanii wrześniowej padły już 26 sierpnia 1939 r. Miejscem niemieckiego ataku była Przełęcz Jabłonkowska w Beskidzie Zachodnim, zaś pierwsze strzały oddali w nocy z 25 na 26 sierpnia naziści z grupy bojowej Abwehry – Kampforganisation Jablunka. Początkowo, zgodnie z rozkazem Hitlera, atak na Polskę miał się rozpocząć właśnie w sobotę 26 sierpnia, o godzinie 4.45, a szczególnie ważne znaczenie sztab generalny agresora przywiązywał do opanowania Przełęczy Jabłonkowskiej. W granicach ówczesnego państwa polskiego przebiegała tamtędy strategiczna linia kolejowa i szosa Żylina–Cieszyn. Warunkiem sprawnego przerzucenia przez przełęcz sił niemieckich, atakujących nas od południa, było takie opanowanie znajdującej się tam stacji kolejowej Mosty, a nade wszystko tunelu, by żołnierze polscy w obliczu atakującego nieprzyjaciela nie zdołali wysadzić w powietrze tych ważnych obiektów. Aby to zapewnić, przełęcz musiał opanować Wehrmacht nie w momencie wybuchu wojny, lecz tuż przed atakiem. Abwehra utworzyła specjalną grupę uderzeniową, wyznaczając na jej szefa sprawdzonego już w rozlicznych akcjach porucznika dr. Hansa Albrechta Herznera z Berlina. W grupie znalazło się około 70 starannie dobranych nazistów po solidnym przeszkoleniu wojskowym. Ubrani byli po cywilnemu, a w oczach Polaków, których mieli podstępnie zaatakować, uchodzić mieli za trudną do zidentyfikowania bojówkę. Każdy miał w kieszeni przygotowaną opaskę ze swastyką, by w końcówce operacji ci z Wehrmachtu, którym torowali drogę, łatwo mogli ich rozpoznać jako swoich. Dokonano szczegółowego rozeznania sytuacji w terenie, wykorzystując informacje agentów penetrujących stronę polską. (...) W ustalonym czasie, już po polskiej stronie, wyznaczono spotkanie z agentami, od których oczekiwano najbardziej aktualnych danych o rozmieszczeniu posterunków polskich, ich sile, uzbrojeniu, tak by można było je opanować możliwie bez wywoływania alarmu mogącego ściągnąć posiłki Wojska Polskiego. Opanowanie stacji Mosty wyznaczono na godzinę drugą w nocy z 25 na 26 sierpnia, wszystko zgodnie z rozkazem Hitlera. Nie wszystko szło gładko. Na miejsce startowe wyprawy nie dotarła anonsowana wcześniej jako wsparcie stuosobowa grupa słowackich gwardzistów Hlinki. Ciemności powodowały, że przewodnicy błądzili, opóźniając marsz. Jedna z podgrup nawet się zgubiła. Sam Herzner znalazł się przy południowym wylocie tunelu przed godziną drugą i usłyszał nagle strzały po drugiej stronie – to, jak się okazało, owa zagubiona podgrupa starła się z posterunkiem polskim. Tuż przed czwartą Herzner zdołał wedrzeć się ze swoimi ludźmi na stację Mosty, terroryzując jej załogę i przecinając łącza telefoniczne. Wbrew grubo przesadzonym późniejszym opisom niemieckim (wedle których grupa Herznera łatwo opanowała teren, biorąc do niewoli pierwszych w drugiej wojnie światowej jeńców) jednostka dywersyjna rychło znalazła się w krytycznej sytuacji. Utarczka, do jakiej doszło, zaalarmowała stronę polską, nadciągnęły posiłki i ludzie Herznera stali się celem. A czas upływał. Przekroczony już został moment, w którym miała rozpocząć się wojna przeciwko Polsce, a 7 Dywizji, której torowano drogę, nie było ani widać, ani słychać... Wreszcie poprzez swego człowieka wcześniej wysłanego do Czadcy por. Herzner otrzymał rozkaz z dowództwa 7 Dywizji: natychmiast uwolnić przetrzymywanych na stacji Polaków i jak najszybciej się wycofać! Przedzieranie się do swoich przebiegło pod ogniem ze strony WP. Zmieniając raz po raz kierunek marszu, czyniąc uniki, udało się w końcu Niemcom dotrzeć do granicy. Było to o godzinie 13.30. Dopiero wtedy Herzner dowiedział się, że wojna nie wybuchła, bowiem w ostatniej chwili Hitler odwołał swój rozkaz o uderzeniu Wehrmachtu rankiem 26 sierpnia. Wszystkie poprzedzające agresję operacje dywersyjne zostały w szaleńczym pośpiechu odwołane. Jedyną, której nie zdołano powstrzymać, była ta na Przełęczy Jabłonkowskiej. Gdy odwołanie dotarło z Berlina do sztabu 7 Dywizji – ludzie Herznera już od godziny przedzierali się na stronę polską. Łączności radiowej nie było. Wysłani z Czadcy łącznicy nie zdołali dotrzeć do Herznera – jedni zabłądzili, inni wpadli w ręce polskie... (...) Nie doszło do powtórzenia operacji sprzed trzech dni. Strona polska bowiem w międzyczasie starannie obsadziła strategiczne obiekty Przełęczy Jabłonkowskiej, sprawiając, że wszelkie akcje były z góry pozbawione szans. Porucznik wystąpił więc jedynie jako ekspert, znawca terenu, doradca 7 Dywizji tuż przed ostatecznym uderzeniem na Polskę. Lecz kiedy kilka dni później Wehrmacht uderzył, nie mogli już Niemcy liczyć na ułatwiony przemarsz przez Przełęcz. Saperzy polscy wysadzili w powietrze tunel kolejowy przy stacji Mosty przed samym nosem nacierających oddziałów. (...) Odpowiedz Link
wladca_pierscienii V2 nam lata 28.08.09, 09:13 wiadomosci.onet.pl/1572034,1292,2,kioskart.html POLISH EXPRESS (...) Próby poligonowe rakiety V2 przeniesione zostały w rejon Pustków - Blizna (koło Dębicy na Podkarpaciu). Pierwszą rakietę na nowym poligonie odpalono 5 listopada 1943r. W maju 1944 roku, w okolicach Sarnak, AK przejęła niewybuch V2. Po rozebraniu na części został on zbadany w tajnych laboratoriach AK. W badaniach pocisku udział brali m.in. prof. Janusz Groszkowski, prof. Marceli Straszyński i inż. Antoni Kocjan. Najważniejsze części rakiety oraz wyniki badań zabrane zostały do Wielkiej Brytanii w nocy z 25 na 26 lipca 1944 przez brytyjski samolot, który wylądował na terenie okupowanej Polski w pobliżu Tarnowa. (...) Jak już wspomniano, po zakończeniu wojny Werner von Braun przechwycony został przez Amerykanów (operacja Paperclip).V2 stał się podstawą rozwoju pocisków balistycznych w USA, ZSRR, Chinach oraz Francji. Duża grupa naukowców i konstruktorów programu V2 została aresztowana, wielu z nich zostało przewiezionych do USA, gdzie stanowili następnie trzon personalny programu balistycznego US Army. Związek Radziecki dla przechwyconych przez siebie niemieckich specjalistów programu V2 utworzył pierwotnie ośrodek naukowo- badawczy Instytut Rabe w Nordhausen, gdzie mieli kontynuować swoją pracę. Jednakże 22 października 1946 roku NKWD aresztowało ich wraz z rodzinami oraz specjalistami innych dziedzin techniki wojskowej i tę grupę około pięciu tysięcy osób wywieziono wgłąb ZSRR, gdzie miały kontynuować swoje prace pod ścisłym nadzorem. W konsekwencji niemieccy konstruktorzy V2 wnieśli znaczący wkład zarówno do amerykańskich jak i radzieckich programów balistycznych. ++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++ ciekawa sprawa jest to JEDYNE znane mi lądowanie brytyjskiego samolotu w okupowanej przez Niemców Polsce czyli sprawdza się stare powiedzenie: "jak chce, to potrafi" Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Mówią Wieki - Japońska propaganda II W. Św. 02.10.09, 10:07 Mówią Wieki 2007 r. wiadomosci.onet.pl/1432064,1292,1,zastraszyc_wroga,kioskart.html O ile działania propagandowe aliantów, Trzeciej Rzeszy i Związku Radzieckiego są powszechnie znane, o tyle o pomysłach japońskich w tym zakresie mówi się niewiele. Propaganda uprawiana podczas drugiej wojny światowej była czymś zasadniczo różnym od socjotechniki, którą stosuje się obecnie – zamiast opowieści o ochronie praw człowieka i zagrożeniu bronią biologiczną walono w przeciwnika każdą amunicją z możliwie największą siłą. Najczęściej działania propagandowe polegały na ujawnianiu rzekomej niezdarności i głupoty przeciwnika. Amerykanie twierdzili, że mózgi Japończyków pracują wolniej, ich oczy kiepsko radzą sobie z widzeniem w ciemności, a wielu Żydów pozostało w nazistowskich Niemczech, bo uwierzyło prasie syjonistycznej, że Hitler jest tak niezdarny, iż przegra wojnę w trzy miesiące i będzie po sprawie. (...) Próba urzeczywistnienia niemieckiej idei Mitteleuropy była jedną z przyczyn wybuchu pierwszej wojny światowej. Druga wojna rozpoczęła się pod hitlerowskim hasłem zdobycia przestrzeni życiowej – Lebensraumu Japońskie walki w Azji oraz konflikt ze Stanami Zjednoczonymi były próbą wcielenia w życie wizji wschodniej Azji i Pacyfiku pod panowaniem japońskim. Japończycy, rozpętując wojnę na Pacyfiku, zaczęli realizować marzenie o czymś w rodzaju azjatyckiej strefy współpracy kontrolowanej przez Tokio. Miało to uszczęśliwić wszystkie narody zależne od mocarstw kolonialnych. Białych należało zaś bezapelacyjnie przegonić. Wielka Wschodnioazjatycka Strefa Wspólnego Dobrobytu pojawia się po raz pierwszy w wystąpieniu premiera Yôsuke Matsuoki w sierpniu 1940 roku, ale pomysł był wcześniejszy. Chodziło o swoiste poszerzenie izolacji japońskiej z czasów poprzedzających rewolucję Meiji. Wizja autarkicznego bloku państw azjatyckich pod przewodnictwem Japonii pojawiła się już w książce Fukuzawy Yukichi Japońska misja w Azji wydanej w 1882 roku. Wspólnota miała obejmować: Chiny, Koreę, Tajlandię, Birmę, Wietnam, Laos, Kambodżę, Malaje oraz Indonezję. Japonia potrzebowała wolnego dostępu do dóbr naturalnych Azji, w dużej mierze kontrolowanej przez Europejczyków. Zamiana jednej okupacji na drugą nie wchodziła w grę – kraje należało "wyzwolić". Trudno o większe nieszczęście niż bycie wyzwolonym bez własnej woli – możemy się domyślać, że Japończycy, wygrawszy wojnę, realizowaliby dalekowschodnią mutację kolonializmu – tyle że bardziej krwawą. Dość przypomnieć, że na terenach podbitych zachowywali się dużo brutalniej niż np. Europejczycy, którzy także przecież nie byli świętoszkami. Wydana w 1942 roku broszurka Wielka wojna wschodnioazjatycka i my roztacza wizję narodów i państw Azji Wschodniej jako odgałęzień tej samej rodziny, lansując przejście od współpracy militarnej i politycznej do jednego organizmu politycznego, choć nie państwowego. Z kolei autor Zarysu działań ekonomicznych dla południowej Azji akcentuje konieczność wspierania ekspansji ekonomicznej Japończyków w południowej Azji na bazie planowania i zaawansowanych zmian ekonomicznych w ramach strefy współpracy, a japoński minister Koki Hirota puentował: Jest szczególnie istotne, aby powiedzieć, iż celem politycznym japońskiego rządu jest stabilizacja Azji Wschodniej poprzez pojednanie i współpracę pomiędzy Japonią, Mandżurią i Chinami – dla ich rozwoju i dobrobytu. Ale dopóki Chiny ignorują nasze prawdziwe motywy, mobilizując ogromne armie przeciwko nam, możemy tylko powstrzymywać ich pochód przy pomocy naszych wojsk. Uogólniając: to działania Chin zmuszają Japonię do zbrojnej interwencji, ale mimo to Japonia, ustalając po zwycięstwie nowy porządek, nie zapomni o niedawnych przeciwnikach i zapewni im spokój oraz dobrobyt. (...) Oczywiście trzeba było wytłumaczyć również bieżące działania. W oświadczeniu nowojorskiej Japońskiej Izby Handlu w odniesieniu do wojny rosyjsko-japońskiej z początku wieku czytamy: Japonia walczyła, po pierwsze, aby chronić Chiny, a po drugie, aby bronić samej siebie. Oba państwa były w podobnej sytuacji, ponieważ wchłonięcie Chin przez Rosję oznaczałoby prawdopodobną zagładę Japonii. Kiedy Japonia walczyła, aby uchronić Chiny, co zrobili Chińczycy? Weszli w tajemne porozumienie z Rosją przeciwko Japonii. Te i inne teksty składają się na propagandową wizję Kraju Kwitnącej Wiśni jako jedynego ośrodka, który rozumie procesy zachodzące w Azji i wie, co jest najlepsze dla regionu. Co więcej, myśli o tym nieustannie i wszystko pięknie poustawia, gdy tylko zyska taką szansę. Zaprowadzenie nowego porządku oznaczało wyrzucenie białych. Płk Tsuji Masanobu w broszurce Przeczytaj to, a wojna będzie wygrana przedstawia Europejczyków i Amerykanów jako bezwzględnych kolonistów żerujących na niewolniczej pracy miejscowej ludności: pieniądze wyciśnięte z krwi Azjatów są wykorzystywane do zapewnienia białej mniejszości luksusowego życia. Podobny obraz wyłania się z innych materiałów. W Ścieżce pokonanych alianci to pozbawieni skrupułów chciwi najeźdźcy atakujący Wyspy Japońskie. Wraz z wypędzeniem ciemiężców zniknie nędza, w jakiej tkwią miliony Azjatów. Książeczka trafiła do żołnierzy walczących w południowej i południowo- wschodniej Azji. (...) Nakręconemu pod patronatem Cesarskiej Marynarki Wojennej obrazowi zabrakło paru minut, aby stać się pierwszym pełnometrażowym azjatyckim filmem animowanym (zaszczyt ten przypadł Chińczykom za Princess Iron fan). W filmie zwierzęta towarzyszące bohaterowi symbolizują narody Azji, rola demonicznych Oni przypada Amerykanom, a atak Momotaro na Onigashimę nawiązywał do nalotu na Pearl Harbor. Niestety, po kapitulacji Japonii kopie filmu zostały zniszczone i znamy go dziś tylko z opisów. (...) Japończycy kręcili również propagandowe filmy fabularne, żeby wymienić tylko Historię o dowódcy czołgów Nushizumi (1940), w której szlachetny żołnierz walczy w wojnie japońsko-chińskiej, by umrzeć w Nankinie ze słowami: "wszystko, co robiłem, robiłem dla cesarza!". Cesarza wychwala też osierocona rodzina w Czekoladzie i żołnierzach (1938), choć ojciec i mąż zginął na froncie w Chinach. Film propagandowy Najpiękniejsze nakręcił nawet sam Akiro Kurosawa. O ile niemiecka reżyserka Leni Riefenstahl przez całe życie płaciła za Tryumf woli, a Veit Harlan za Żyda Süssa i Kolberg, o tyle wojenny epizod nie przeszkodził Kurosawie w zrobieniu wielkiej międzynarodowej kariery. Może dlatego, że film o robotnicach z fabryki broni można współcześnie odczytywać jako historię ludzi przerażonych wojną i tęskniących za pokojem. (...) (...) Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Re: ciekawe artykuły 12.10.09, 08:45 ONET.PL wiadomosci.onet.pl/1578362,1292,1,bunt_w_fabryce_smierci,kioskart.html 07.10.2009 04:40/ Karolina Duda-Potapska Bunt w fabryce śmierci 7 października 1944 roku w KL Auschwitz-Birkenau doszło do największego w historii obozu powstania więźniów Dokonała go załoga Sonderkommando. Kilkuset członków "komanda specjalnego" zmuszano do pracy przy eksterminacji. Odizolowani od innych więźniów obozu, zajmowali się przyjmowaniem masowych transportów Żydów, pomagali w rozbieralniach, wynosili z komory zagazowane ciała, obcinali włosy, wyrywali złote zęby, palili zwłoki i usuwali ich szczątki. Pod koniec istnienia obozu sami zostali przeznaczeni na śmierć, jako najbardziej niewygodni świadkowie Zagłady. We wrześniu 1941 roku w bloku 11 w KL Auschwitz dokonano pierwszych prób gazowania ludzi - zgładzono wtedy około 600 radzieckich jeńców wojennych i około 250 Polaków. (…) Zgodnie z zaleceniem Adolfa Eichmanna, pracujący przy eksterminacji więźniowie, głównie Żydzi, mieli być mordowani po każdej większej akcji likwidowania zwłok. W praktyce naziści czynili to co kilka miesięcy, pozostawiając niektórych członków Sonderkommanda przy życiu. (…) Machina Zagłady Żydzi, którzy w czasie selekcji zostali przeznaczeni na śmierć (około 80 procent całego transportu), przechodzili przez bramę któregoś z krematoriów i kierowani byli do rozbieralni. Tam, często nieświadomi swojego losu, zostawiali swoje ubrania, buty i tobołki na numerowanych wieszakach. Większe bagaże odbierano im już wcześniej, na rampie kolejowej. Oczekując na "kąpiel" czy "dezynfekcję", po raz pierwszy i ostatni stykali się z więźniami obozu - z członkami Sonderkommanda. (…) Nagi tłum wpychano do komory gazowej. Jeden z esesmanów wsypywał Cyklon B poprzez specjalny, zewnętrzny otwór. Po kilkunastu minutach, po agonii wszystkich Żydów, przystępowano do wietrzenia komór i odprowadzania resztek gazu. Część załogi Sonderkommanda rozpoczynała usuwanie zwłok i przenosiła je ku piecom krematoryjnym, inni czyścili puste już komory z odchodów i krwi, kolejni ścinali kobiece włosy, szukali przemyconych przez ofiary kosztowności, wyrywali złote zęby. Kolejni palili ciała i rozdrabniali resztki kości w specjalnej maszynie. Na końcu pozbywano się prochów, m.in. wysypując do pobliskiej Wisły i Soły lub rozsypując je na polach jako nawóz. - Strzyc jest łatwiej, niż wyrywać zęby. Wyrywać zęby jest łatwiej, niż ciągnąć zwłoki. Ciągnąć zwłoki jest lżej, niż rzucać na stos - mówił zmarły w zeszłym roku Henryk Mandelbaum. (…) Krematorium IV wznieca bunt Pod koniec lata 1944 roku, gdy zmniejszała się liczba transportów Żydów do Auschwitz, hitlerowcy postanowili sukcesywnie likwidować więźniów Sonderkommanda. We wrześniu zamordowali około 200 osób. Pozostali więźniowie zdawali sobie sprawę z zagrożenia. Zaplanowali bunt. - Choć nadzieja była słaba, wszyscy mieliśmy przekonanie, że lepiej działać i zginąć, niż umrzeć, nie podjąwszy nawet próby buntu - wspomina Venezia. W przygotowaniach Żydom pomagali jeńcy radzieccy, również wcieleni do Sonderkommanda. Więźniowie zaplanowali wysadzenie krematoriów, podpalenie baraków, przecięcie drutów i masową ucieczkę. Dysponowali prymitywnymi granatami, do wykonania których użyli materiału wybuchowego zdobytego od więźniarek pracujących przy demontażu starych samolotów. Rano, 7 października 1944 roku, organizacja obozowego ruchu oporu zawiadomiła przywódcę grupy bojowej w Sonderkommandzie, że hitlerowcy zamierzają zgładzić spośród nich 300 osób. Żydzi powrócili do planów buntu, by nie poddać się bez walki. Organizatorami byli polscy Żydzi: Jankiel Handelsman, Josef Deresiński, Załmen Gradowski, Josef Darębus. Sygnałem do walki miało być podpalenie krematorium. O godzinie 13.25 esesmani przyszli, by zabrać więźniów z krematorium IV. Zostali zaatakowani przez więźniów uzbrojonych w kamienie, młotki i siekiery. Podpalono krematorium. Akcję podjęli także osadzeni w krematorium II, którzy rzucili się na oberkapo i żywcem wrzucili go do pieca krematoryjnego. Następnie przecięli druty obozowe i zaczęli uciekać w stronę podobozu we wsi Rajsko, oddalonego od Birkenau o około 4 kilometry. - W tych ostatnich minutach, gdy każda sekunda decydowała o życiu, zatrzymali się na chwilę, by wykonać ostanie zadanie - czytamy w notatce Załmena Lewentala, odnalezionej po wojnie na terenie byłego obozu. Opisuje, jak więźniowie przecięli druty sąsiedniego obozu kobiecego, by umożliwić więźniarkom ucieczkę. Następnie zabarykadowali się w stodole. Hitlerowcy obrzucili stodołę granatami wzniecając pożar. Wielu Żydów zabili seriami z karabinów maszynowych. W walce zginęło około 250 Żydów, wśród nich organizatorzy buntu. Około 200 ocalałych i zatrzymanych rozstrzelano niedługo potem. Liczba osób w Sonderkommando zmniejszyła się po buncie z 663 do 212. Pozostałych przy życiu hitlerowcy umieścili w krematorium III, natomiast krematorium IV zostało rozebrane. - Trzeba było wrócić do pracy, żeby spalić ciała leżące jeszcze w komorze gazowej - mówi Szlomo Venezia. - Pracowaliśmy przez 36 godzin i nikt się nami nie zainteresował. Potem pozwolono nam odpocząć - dodaje. Spalenie zwłok zbiegłych powierzono innym więźniom, w obawie przez kolejnym buntem członków Sonderkommanda. Po stłumieniu buntu Niemcy wszczęli dochodzenie, skąd więźniowie mieli proch. Ustalili, że dostarczały go cztery żydowskie dziewczęta zatrudnione w fabryce. Róża Robota, Ala Gertner, Regina Safirsztain i Estera Wajcblum zostały powieszone w styczniu 1945 roku, na 21 dni przed wyzwoleniem obozu. Jedynym więźniem, któremu udało się uciec w czasie buntu, był Rosjanin o imieniu Iwan. Jak wynika z relacji Venezii, odnaleziono go i zamordowano dwa tygodnie po powstaniu. W trakcie buntu Sonderkommanda zginęło trzech lub czterech esesmanów, a dwunastu zostało rannych. (…) Odpowiedz Link
wladca_pierscienii 1619 r. - Pierwsza odsiecz wiedeńska 20.11.09, 10:15 "POLITYKA": wiadomosci.onet.pl/1585254,1292,1,pierwsza_odsiecz_wiedenska,kioskart.html Gdy w 1618 r. Czesi na Hradczanach wyrzucili katolickich posłów cesarza austriackiego przez okno, zainaugurowali tym czynem wielką wojnę wyznań, religii, społeczeństw i narodów. Ruszyła lawina podziałów, w tym na obóz katolicki i protestancki. Król polski Zygmunt III Waza opowiedział się po stronie katolickich Habsburgów. Podobno znaczący wpływ na jego decyzję miały austriackie obietnice zwrotu Śląska Polsce i błagania żony, Konstancji Habsburżanki, o pomoc dla jej brata. Jednakże Zygmunt nie miał nadziei, by sejm, który decydował o podatkach, uchwalił pobór na wojnę zagraniczną, narażając kraj na starcie z mocarstwem tureckim. Akcja mogła być jedynie prywatna i tajna. Coraz częściej jako wysłanników króla wymieniano lisowczyków, którzy szli w kierunku litewskiego Kowna z ostatniej wyprawy królewicza Władysława na Moskwę w 1617–1618 r. Niesforne bandy, które wojna moskiewska wyhodowała, były zagrożeniem dla porządku w Rzeczpospolitej; lisowczycy żądali wypłaty żołdu i grozili łupieniem dóbr. Płomień buntu ogarnął już Śląsk i biskup wrocławski, arcyksiążę Karol Habsburg, pojechał na dwór krakowski szukać poparcia. Cichcem, bez zgody sejmu, król i królewicz Władysław, który udał się na rozmowy do Nysy, zgodzili się na zaciąg 5 tys. lisowczyków. Wieści te szybko dotarły pod Kowno, o czym pisał w maju 1619 r. kanclerz wielki koronny Jakub Zadzik do biskupa warmińskiego Gembickiego: "pułk ten lisowczyków z tym się ozywa, że chce iść do Czech". Dwór nie oponował, być może dlatego, że "za cenę tego poparcia (udzielonego Habsburgom) obiecywano sobie odzyskanie Śląska" – zauważył wybitny historyk Adam Kersten. (…) Tymczasem na Węgrzech podległych cesarzowi wybuchło kolejne powstanie. Kandydat do madziarskiej korony, kalwinista, książę siedmiogrodzki Gábor Bethlen rozpoczął marsz w stronę Górnych Węgier, czyli na Słowację, co w opinii dworu krakowskiego oznaczało próbę zablokowania polskiej granicy. 14 października 1619 r. Bethlen zajął Pozsonyi, czyli Bratysławę, przejmując węgierskie insygnia koronne. Od Wiednia dzielił go już tylko Dunaj. Stolicy Habsburgów, otoczonej przez 42-tysięczną armię Bethlena i wojska stanów czeskich, śląskich i morawskich, broniło ledwie 2 tys. żołnierzy cesarza. Dwór habsburski ogarnęła panika. (…) Lisowczycy ruszyli z Ukrainy na przejścia karpackie w połowie października 1619 r. Ok. 10 tys. tych żołnierzy poszło na Jasło, a stamtąd usiłowali przejść granicę koło Piwnicznej. Ale wskutek targów o żołd, po nieudanym wypadzie i kontrataku Węgrów na przełęczach, granicę zdołali przekroczyć chyba dopiero 21 listopada. W tym czasie Bethlen oblegał już Wiedeń. (…) Już 23 listopada 1619 r. natknęli się na wojska madziarskie młodego Jerzego Rakoczego. Ale gdzie? Historycy węgierscy i czescy sądzą, że pod Stropkowem. Natomiast badania Adama Kerstena wykazały, że pod Humiennem. Były to posiadłości Hommonaya, który zapewne doskonale znał topografię terenu. Wojska Rakoczego nie miały liczebnej przewagi. Ale z innych przyczyn wydawała się ona wyraźna – ze względu na siłę ognia piechoty, która wówczas z wolna stawała się rozstrzygającym elementem sztuki wojennej. 2500 husarii i ciężkozbrojnych kopijników madziarskich chroniło 3 tys. piechoty i wpółdzikich górali Sabatów, uzbrojonych w rusznice, których lisowczycy mieli bardzo mało. Relacje źródłowe na temat tej bitwy są skąpe. Wiemy, że trwała dwa dni i Rakoczy zamknął Polakom drogę na Humienne, obsadzając wzgórza. Lisowczycy, zapewne za podpowiedzią Hommonaya, obeszli je drogą na Udavę i tamże znieśli oddział węgierski. Nie mając armat ani arkebuzów, lisowczycy nie mieli jednak szans na przebicie się przez pozycje madziarskie. Byli jednak mistrzami w tatarskim sposobie walki. Zdecydowali się następnego dnia pozorować ucieczkę. Chyba nadciągnęły też ich tabory. Piechota węgierska poszła za lisowczykami, nie tyle w pościg, ile na te tabory z zagrabionymi dobrami. (Łupy, rzecz święta – jak mawiał rosyjski feldmarszałek Aleksander Suworow). Wówczas Rogaski i Hommonay zawrócili, obeszli ciężkozbrojnych i gwałtowną szarżą uporządkowanych już czterech hufców ze wszystkich stron siedli piechocie Rakoczego na karkach. Ta, zajęta rabunkiem, nie zdołała odtworzyć szyków. Lisowczycy ocalili Wiedeń To była jatka. Pod szablami polskimi padło do 5 tys. Węgrów, w ręce zwycięzców dostało się 17 chorągwi. Dwie odesłano królowi Zygmuntowi III, resztę cesarzowi. Rakoczy ratował się ucieczką. Lisowczycy ruszyli przez Bodrok i Toplę na Sárospatak, w drodze oblegając Rakoczego w rodzinnym zamku Makowicy; "wszystko wszędy ogniem a mieczem znosząc" – pisał kapelan wojsk lisowskich Wojciech Dembołęcki. Jednakże, nie posiadając silnej "broni ognistej", lisowczycy nie mieli szans na zdobycie zamku w Makowicy. Ruszyli więc na Koszyce. Po spaleniu przedmieść miasta pojawiło się pytanie o sens dalszej wyprawy. Wytworzyły się natychmiast "fakcye między wojsko" (…) Ostatecznie, ok. 10 grudnia, zaczęli zawracać spod Koszyc do kraju. Zwycięstwo lisowczyków pod Humiennem i ich łupieżcze rajdy po Słowacji przyczyniły się nieoczekiwanie do odwrócenia kart historii. "Gdyby nie drobne i na pozór mało znaczące posunięcia zaledwie kilku tysięcy żołnierzy polskich, losy wojny trzydziestoletniej potoczyłyby się zupełnie inaczej lub, mówiąc prościej, zakończyłaby się ona w tymże 1619 r." – napisał przed laty Adam Kersten. Książę Gábor Bethlen na wieść o wyprawie i zwycięstwie lisowczyków zwinął oblężenie Wiednia i cofnął się do Bratysławy. Usiłował przejąć jeszcze inicjatywę, wysyłając 15-tysięczny korpus na Homonaya, a na lisowczyków znów Jerzego Rakoczego z nowymi siłami. Ci cofnęli się, nadal nieświadomi, że ocalili imperium Habsburgów. Co ciekawe, dwór króla Polski także był rozczarowany, przekonany, że wyprawa poniosła zupełne fiasko! Dopiero później dotrze do świadomości Zygmunta III i senatorów polskich, że przypadkiem lisowczycy ocalili Wiedeń i cesarstwo. Nie wykorzystano jednak tego ani propagandowo, ani dyplomatycznie. A lisowczycy szli "nazad ku Polsce przez Tatry", jak pisał Dembołęcki. Nie otrzymawszy żołdu, rozłożyli się w okolicach Krosna i Dukli. Potem niektóre pułki ruszyły, łupiąc "cały szlak podgórski, nie czyniąc różnicy między dobrami królewskimi, duchownymi i szlacheckimi". Król Zygmunt znalazł się w przykrej sytuacji, gdyż zewsząd szły narzekania łupionych Małopolan. (…) Zaowocowało to zawieszeniem broni w połowie stycznia 1620 r. Książę węgierski wiedział jednak dobrze, jak trafić w czułą strunę tureckich fobii i w akcie pomsty powiadomił sułtana tureckiego o wyprawie Polaków na Górne Węgry w obronie Habsburgów. Bez wątpienia te wieści przyczyniały się do umocnienia stronnictwa wojennego w Stambule i powiększyły grozę islamskiego ataku. Dopełniła się ona w nieszczęsnej bitwie pod Cecorą, niemal dokładnie w rok po Humiennem. Wtedy to zginął jeden z kreatorów polskiej polityki i wojskowości, kanclerz i hetman Stanisław Żółkiewski. Pogromcy czterech nacji Na razie protesty szlachty małopolskiej i obawy przed łupiestwem lisowczyków sprawiały, że dwór krakowski musiał coś z tymi żołnierskimi bandami uczynić. Król, konsekwentnie prohabsburski i katolicki, oraz wierni mu senatorowie zaplanowali wysłanie ich do armii cesarskiej. 4 tys. lisowczyków pod Hieronimem Kleczkowskim, w łunie pożarów i blaskach szabel, zaczęło przebijać się przez Śląsk i Morawy do Habsburga. Aż dla czterech nacji były to gorzkie zderzenia z lisowczykami. Nie dość, że pobili krwawo Węgrów, złupili bezlitośnie Śląza Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Re: ciekawe artykuły 08.12.09, 08:22 na forum militaria była dość niedawno dyskusja na temat administratorów wikipedii Rzeczpospolita z 5-6 grudnia 2009 dziennikarz Robert Mazurek rozmawia z Pawłem Jochymem, współtwórcą polskiej wersji wikipedii (…) O co jeszcze spierają się polscy wikipedyści? O historię. Ona zawsze wywołuje emocje, bo jest słabo weryfikowalna. Są źródła, ale przecież one bywają różne, a ich wybór bywa odbiciem poglądów jakiegoś historyka, a te poglądy bywają sprzeczne z poglądami innego. Do największych kontrowersji dochodzi przy pisaniu biografii. (…) . I dlatego zawsze podkreślam, że do żadnego źródła informacji nie należy podchodzić bezkrytycznie, a zwłaszcza do takiego, które jest tworzone kolektywnie, z kolektywną kontrolą jakości. Poza tym na Wikipedii należy poszukiwania wiedzy w Internecie zaczynać, a nie kończyć. Znany polski archeolog byt autorem odkrycia opisanego w Wikipedii. Postanowił poprawie kilka faktów, ale został zbanowany i wyzwany od nieuków przez administratora, którym był 22-letni student prawa. To i tak administrator w podeszłym wieku, często są młodsi. To jest problem nieumiejętności komunikacji, a w Internecie łatwiej padają mocne słowa, łatwiej wyzywa się dyskutanta od głupków i ignorantów. Ale też argument z autorytetu to żaden argument. Co do zasady będę bronił administratora, bo sam fakt, że ktoś jest profesorem czy doktorem niczego nie przesądza. Tu mamy argument z wiedzy, nie z autorytetu. Profesor wiedział, student nie. Nie znam tej sprawy, trudno mi się wypowiedzieć, ale pewnie niektórzy administratorzy bywają zbyt pochopni. Inna sprawa: córka innego profesora poprawiła daty z jego biografii i została oskarżona o wywoływanie wojny edycyjnej! Tak na pewno nie powinno być, choć oczywiście czystsza jest sytuacja, gdy hasło pisze osoba całkowicie obca, bezstronna. Czy to nie jest poważna słabość Wikipedii, że szybko ustanowiła kastę uprzywilejowanych? To nie jest kasta, bo do grupy administratorów można szybko trafić, wystarczy tylko dużo edytować. Nie każdemu chce się wspinać po szczeblach kariery wikipedysty. To zrozumiałe, dlatego większość tych, którzy mieli z Wikipedią kontakt, to oczywiście odbiorcy, czytelnicy. Czasem taki ktoś zechce coś anonimowo zmienić, edytować jakieś hasło - to kolejny szczebel. Takie edycje, jeśli nie są w sposób oczywisty poprawne, mają duże prawdopodobieństwa natychmiastowego wylotu. Dlaczego? To pierwsza linia obrony tych, którzy przeglądają rejestr ostatnich zmian w poszukiwaniu wandalizmów. Jeśli ktoś widzi, że niezalogowany użytkownik dokonuje dużej, podejrzanej zmiany, to bezpieczniej ją usunąć, niż dopuścić do wandalizmu. Następnym etapem jest zarejestrowany użytkownik i tych jest dużo, ale redaktorów, którzy edytują codziennie, jest już znacznie mniej. Oni sami o sobie mówią, że to uzależniające. Pan był uzależniony? O dziwo nie, choć jestem podatny na uzależnienia. Na szczycie stoją administratorzy, czyli ci, którzy mają odpowiednią ilość edycji, którzy trzymają to w kupie. Przygotowując się do wywiadu sprawdzałem podesłane mi przez czytelników niektóre hasła z historii i polityki i mam kilku ulubionych administratorów oszołomów. Faworytem jest pewien gdynianin, rocznik 1980, ciekawy przypadek. Nie da się ukryć, że takie funkcje czasem przyciągają ludzi, którzy mają problemy ze sobą, mają kłopoty z komunikacją. To skądinąd zrozumiałe zjawisko psychologiczne i poważny problem projektu. Można mu jakoś zaradzić? To demokratyczna społeczność i wszystkie decyzje, także o tym, kogo pozbawić statusu administratora, zapadają w głosowaniach. Pana też mogą wyrzucić? Mogą. Skądinąd kiedyś brałem udział w głosowaniu i mój głos skreślono, bo nie spełniałem wymogów formalnych, gdyż większość moich edycji była bardzo stara i z przyczyn technicznych ich nie liczono. Dopiero ktoś zwrócił uwagę, że użytkownik ptj to twórca polskiej wikipedii i głos mi przywrócono (śmiech) (…) Odpowiedz Link
wladca_pierscienii jak uruchomić silnik przy MINUS 40 stopni Cels.? 17.12.09, 13:05 przeglądałem książkę Philip Kaplan: "Asy myśliwskie Luftwaffe II Wojny Światowej" przpadkiem otworzyła mi się na ciekawej stronie na Froncie Wschodnim Niemcy zimą przy minus 40 stopniach Celsjusza nie mogli uruchomić silników a radzieckie samoloty latały im nad głowami aż pewien wzięty do niewoli lotnik radziecki w duchu "internacjonalizmu" (dziś powiedzielibyśmy "globalizmu") zdradził sposób: do miski olejowej trzeba dolać benzyny silnik się uruchomi benzyna z czasem wyparuje i jest wszystko w porządku tylko taki olej trzeba wymieniać częściej... Odpowiedz Link
wladca_pierscienii 1944 r. Kresy Wschodnie – "Dziel i rządź" 20.01.10, 08:36 Niemcy na Kresach Wschodnich stosowali zasadę „Divide at Impera” potem przyszli Sowieci i też stosowali tę zasadę sprawdzoną przez starożytnych rzymskich imperialistów fragment artykułu z „Rzeczpospolitej” z 16 stycznia 2010 roku Z wrogiem na wroga Piotr Zychowicz 16-01-2010, ostatnia aktualizacja 16-01-2010 14:03 (…) Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że mieszkańcy Kresów – najbardziej antysowiecka część polskiego społeczeństwa – poszli na współpracę z Moskwą? Wszyscy żyjący dziś członkowie batalionów odpowiadają zgodnie: to była konieczność. Wytworzyła ją specyficzna, nie występująca nigdzie indziej poza ziemiami południowo-wschodnimi, sytuacja. W regionie tym istniała bowiem trzecia siła. Tą trzecią siłą była Ukraińska Powstańcza Armia. – Zdejmowałem niemowlęta nabite na sztachety płotów. Widziałem ciała ludzi zamęczonych przy użyciu najbardziej wymyślnych metod. Spalonych, pokłutych widłami, z odrąbanymi kończynami i głowami. Mężczyzn, którym oderżnięto genitalia i wsadzono w usta. Kobiety, którym obcięto piersi lub żywcem wyrwano dzieci z brzuchów. Wszyscy zostali zamęczeni tylko dlatego, że byli Polakami. Między innymi wielu członków mojej rodziny – wspomina Siekierka. Gdy w 1944 roku tereny Tarnopolskiego, Stanisławowskiego i Lwowskiego dostały się spod okupacji niemieckiej pod okupację sowiecką, rzezie dokonywane przez Ukraińców przybrały apokaliptyczne rozmiary. W trakcie akcji „Burza” polskie podziemie ujawniło się przed Sowietami i zostało przez nich natychmiast rozbite, a resztę mężczyzn w wieku poborowym wcielono do Armii Czerwonej. W efekcie ludność cywilna pozostała bez żadnej ochrony. (…) Istriebitielnyje (od ros. słowa „niszczyć”) Bataliony zostały utworzone na mocy rozkazu Rady Komisarzy Ludowych z 24 czerwca 1941 roku. Zadaniem tych paramilitarnych jednostek złożonych z lokalnych mieszkańców była pomoc regularnym oddziałom NKWD w „czyszczeniu” terenów zafrontowych z elementu antysowieckiego. Liczba batalionów wzrastała wraz z postępami sowieckiej ofensywy. Do jednostek tych należeć mogło nawet 30 tysięcy Polaków. W 80 procentach byli to nastolatkowie poniżej 18. roku życia, zbyt młodzi, aby trafić do regularnych oddziałów frontowych, oraz osoby nie wcielone do Armii Czerwonej ze względów zdrowotnych. Dowodzeni przez sowieckich oficerów, w większości przypadków zostali podzieleni na mniejsze pododdziały, które rozlokowano po ich rodzinnych wsiach. Opowiada Tadeusz Banasiewicz ze wsi Cegielnia w powiecie kowelskim. Obecne miejsce zamieszkania: Warszawa. – To była klasyczna wiejska samoobrona. Siedzieliśmy po kilku we wsi i czekaliśmy na Ukraińców. Mieliśmy opracowany system alarmowy. Jedna raca oznaczała niebezpieczeństwo, a trzy – poważne kłopoty. Wtedy członkowie batalionów z sąsiednich wsi powinni przybyć z odsieczą. (…) – Wypłacano wam żołd? – Nie, nie dostaliśmy żadnych pieniędzy. Żywić także musieliśmy się we własnym zakresie. – Jaki był stosunek Polaków do służby w batalionie? – Nie będę ukrywał: byliśmy zachwyceni, że ktoś dał nam do ręki broń. Kto to zrobił, nie miało dla nas znaczenia. Gdy dostałem karabin, wiedziałem już, że nie zostanę zarżnięty jak prosię. Od razu zdecydowałem, że ostatni pocisk zostawiam dla siebie. Że nie dostanę się w ich ręce żywcem. – Czy z rąk Ukraińców zginął ktoś z pańskiej rodziny? – Tak, oboje rodziców. Ja z bratem w ostatniej chwili uciekliśmy do lasu. Z AK do NKWD W większości przypadków złożone z Polaków Istriebitielnyje Bataliony były formowane za pomocą poboru. Do IB zgłaszało się również wielu ochotników. W nielicznych przypadkach, gdy lokalne oddziały AK przetrwały akcję „Burza”, bataliony tworzono, opierając się na ich strukturach. Na stronę Sowietów przechodziły całe plutony lub kompanie. Od oficerów po kucharzy polowych i sanitariuszy. Tak było między innymi w Kołomyi, gdzie na układ z bolszewikami poszło tamtejsze kierownictwo AK. Oddział polskiego podziemia został przemianowany na Istriebitielnyj Batalion, podporządkowany Sowietom i skoszarowany w budynku przedwojennego 49. Huculskiego Pułku Piechoty. Nad bramą wejściową do koszar umieszczono nawet napis „Wojsko Polskie”. – Umowa była prosta. AK zobowiązała się do zaprzestania wszelkich działań wymierzonych w Sowiety, a bolszewicy pozwolili nam zachować broń i bronić ludności cywilnej przed Ukraińcami. To była transakcja wiązana. Oni nie mieli ludzi, żeby panować nad sytuacją na zapleczu frontu, a my chcieliśmy położyć kres rzeziom naszych rodaków – opowiada członek oddziału z Kołomyi Bolesław Mieczkowski, który obecnie mieszka w Warszawie i przewodniczy organizacji skupiającej weteranów batalionów. – Co by się stało, gdybyście na ten układ nie poszli? – Oznaczałoby to dla nas ponowne zejście do podziemia i konfrontację z Sowietami. W walce z tą potęgą zostalibyśmy starci na proch. Wszyscy wylądowalibyśmy w piachu albo w najlepszym wypadku na Syberii. Zresztą mniejsza o nas, przecież bez ochrony batalionów polska ludność cywilna zostałaby wyrżnięta do nogi! Na naszych ziemiach nie było miejsca na romantyczną walkę z nowym okupantem, jak to miało miejsce w zachodniej, zamieszkanej tylko przez Polaków, części kraju. Trzeba było myśleć realnie. – Są jednak ludzie, którzy uważają, że bataliony były jednostkami kolaboracyjnymi. – Co mieliśmy zrobić? Dać się wymordować, żeby dziś osoby, o których pan mówi, miały dobre samopoczucie? Wszystkim, którzy wysuwają przeciwko nam takie zarzuty, przypominam starą maksymę: postępowanie ludzi powinno się oceniać tylko w kontekście czasów, w których żyli... (…) Złamani żołnierze Sprawa Polaków służących w Istriebitielnych Batalionach ma jeszcze jeden nieprzyjemny wątek. Otóż dla niektórych ich członków taktyczne współdziałanie z NKWD zakończyło się współdziałaniem agenturalnym. Dotyczy to szczególnie byłych akowców, czyli ludzi, na których Sowieci mieli haki. Były przypadki, że zostali oni złamani przez swoich nowych zwierzchników i zwerbowani do tajnej współpracy. (…) Oskarżenia wysuwane wobec batalionów sprawiły, że w 1991 roku członkom tych formacji odebrano uprawnienia kombatanckie. Po pięciu latach, w wyniku działań podjętych przez środowiska byłych żołnierzy AK, Sąd Najwyższy uchylił tę decyzję. W wyroku wyraźnie zaznaczono jednak, że za osoby zasłużone dla walki o Polskę można uznać tylko członków IB z województw: tarnopolskiego, lwowskiego, wołyńskiego i stanisławowskiego. Czyli tylko z mieszanych polsko-ukraińskich terenów, gdzie polskie bataliony NKWD chroniły ludność cywilną przed UPA. Istriebitielnyje Bataliony, które powstały na północnych terenach Rzeczypospolitej – Białorusi i Wileńszczyźnie – miały bowiem diametralnie inny charakter. Ich głównym celem było niszczenie antysowieckich polskich organizacji niepodległościowych. A w szeregach tych Istriebitielnych Batalionów służyli głównie... Białorusini i Litwini. Bolszewicka gra Sowieci, tworząc bataliony, w mistrzowski sposób stosowali zasadę „dziel i rządź”. Antagonizmy pomiędzy narodami podbijanych terenów wykorzystywali do własnych celów. Na przykład w rejonie Gródka Jagiellońskiego NKWD sformowało Istriebitielnyje Bataliony złożone z Ukraińców, które były używane do... wyłapywania „wrogów ludu” w polskich wsiach i osadach. (…) Odpowiedz Link
wladca_pierscienii Spiegel: Holocaust na tyłach frontu 14.02.10, 07:41 wiadomosci.onet.pl/1597919,2678,1,1,zapach_mordercy,kioskart.html Zapach mordercy 89-letnia Annette Schücking-Homeyer, prawniczka i była pracownica Czerwonego Krzyża opowiada o ataku na Rosję z 1941 roku i o tym co faktycznie wiedzieli niemieccy żołnierze na temat Holokaustu. Spiegel: Po wojnie większość Niemców twierdziła, że nic nie wiedziała o zagładzie Żydów. Pani w latach 1941-43 była pomocnicą Niemieckiego Czerwonego Krzyża na zapleczu frontu wschodniego. Kiedy dowiedziała się pani popełnianych zbrodniach? Schücking-Homeyer: Już w pociągu, kiedy jechałam do Rosji, było to w październiku 1941 roku. Wraz z innymi siostrami miałam poprowadzić dom żołnierza w Zwiahel (dziś Nowogród Wołyński – przyp. Onet), niewielkim miasteczku oddalonym o 200 kilometrów na zachód od Kijowa. Od Brześcia jechałyśmy razem z dwoma żołnierzami, nie pamiętam już, czy byli to ludzie z SS, czy zwykli wojskowi. Nagle jeden z nich zaczął opowiadać, jak dopiero co, w Brześciu, miał zastrzelić kobietę. Ta błagał go litość, mówiła, że musi opiekować się swoją kaleką siostrą. Kazał przyprowadzić i ją, po czym zastrzelił obie. Byłyśmy wstrząśnięte, ale nic nie powiedziałyśmy. Czy ten mężczyzna się przechwalał? Nie wiem. W Zwiahel jeszcze przed waszym przyjazdem zlikwidowano wielotysięczną gminę żydowską. Jak się pani o tym dowiedziała? Pewien starszy oficer, kiedy przybyłyśmy na miejsce, wyjaśnił nam, że w mieście nie ma już żadnych Żydów, wszyscy nie żyją, a ich domy stoją puste. Powiedział to pani na stronie? Nie, opowiadał o tym wieczorem podczas kolacji, w obecności innych. Krótko później napisałam o tym moim rodzicom. Wspomniałam również, że inne siostry słyszały, jak krzyczałam potem przez sen: "Ależ tak nie można, tego nie wolno robić, to wbrew wszelkim prawo międzynarodowym!". (...) W Równem było wiele takich akcji, podczas których mordowano tysiące ludzi. Wie pani coś o okolicznościach tamtych zdarzeń? Jeździłam tam dość często, by odebrać talony w siedzibie Wehrmachtu. A ponieważ tamtejsi żołnierze rozmawiali tak spokojnie o przesiedleniach, zaczęłam ich wypytywać. Wiedziała pani już wówczas, że pod tym określeniem kryło się w rzeczywistości mordowanie Żydów? Tak, ale dziś nie pamiętam już, kiedy i jak się o tym dowiedziałam. W każdym razie w siedzibie Wehrmachtu w Równem wyjaśniono mi: "Wczoraj wieczorem powiadomiono nas, że w pewnym miejscu mają się rozpocząć przesiedlenia i może przy tym dojść do awantur. Tą sprawą nie powinny się zajmować miejscowe oddziały, czyli że nie mają interweniować". Dziś wiemy, że egzekucje wykonywały jednostki specjalne i policyjne. Czy z ich przedstawicielami rozmawiała pani również w domu żołnierzy? Tego nie wiem, wszyscy mężczyźni nosili mundury i zachowywali się jak wojskowi. 5 listopada 1941 roku napisała pani do rodziców: "To prawda, co zawsze powtarza tato: że ludzie pozbawieni hamulców moralnych wydzielają jakiś specyficzny zapach. Teraz i ja potrafię ich odróżnić, od wielu z nich czuć krew. Świat to jedna wielka rzeźnia". Naprawdę uważała pani, że potrafi w ten sposób rozpoznać morderców? Tak, miałam właśnie takie wrażenie. Człowiek będący panem czyjegoś życia i śmierci zachowuje się i porusza inaczej niż inni. Demonstruje, że to on decyduje o wszystkim. (...) Ale wszyscy znali prawdę? O żołnierzach na froncie nie mogę stwierdzić tego na pewno. Ale ci, którzy byli na tyłach, zwłaszcza ci, co dłużej tam pracowali, doskonale wiedzieli, co się dzieje. Co daje pani tę pewność? Punktem wyjścia wszystkich rozmów było założenie, że wszyscy dobrze wiedzą, o co chodzi. Nie opowiadałam panom jeszcze, jak któregoś dnia feldfebel o imieniu Frank (podobno pochodził z Münster) powiedział mi, gdy jechaliśmy samochodem, że w najbliższych tygodniach weźmie udział w jednej z największych akcji rozstrzeliwania. Chciał to zrobić, żeby dostać awans. Odparłam, że powinien się z tego wycofać, bo po czymś takim nie będzie już mógł spokojnie spać. I co on na to? Mimo to uczestniczył w rozstrzeliwaniach, a potem rzeczywiście skarżył mi się, że źle sypia i czuje się okropnie. Dlaczego się pani zwierzał? Nasze rozmowy z żołnierzami bywały często bardzo osobiste. Ci mężczyźni od dawna nie przebywali wśród kobiet – nie licząc Ukrainek, ale z nimi nie mogli porozmawiać – i bardzo potrzebowali współczucia. Innym razem jechałam z kierowcą ciężarówki, który bez żadnych wstępów zaczął nagle opowiadać, że w Koziatynie na południowy zachód od Kijowa kilkuset Żydów głodowało przez dwa dni, zanim zostali rozstrzelani, ponieważ ci, którzy mieli to zrobić, byli zajęci gdzie indziej. (...) Co po wojnie zrobiła pani ze swoją wiedzą o wydarzeniach w Zwiahel? Sądziłam, ze żołnierze złożą na ten temat doniesienie, ale o niczym takim potem nie słyszałam. Jeszcze w 1945 roku proponowałam prokuratorowi w Münster, u którego się kształciłam i który został potem prokuratorem naczelnym, by przeprowadził postępowanie w celu zabezpieczenia dowodów. Wtedy przecież wszystkie fakty były pod ręką. Ale on uważał, że powinniśmy to pozostawić Anglikom. Prawdopodobnie był zbyt tchórzliwy. Trzy, cztery lata później poinformowałam o wszystkim gminę żydowską w Dortmundzie, gdzie wówczas mieszkałam, ale i tam nikt się tym nie zainteresował. A jeszcze później? W sądownictwie nie można było otwarcie porozmawiać z żadnym z kolegów, który był na wschodzie – wszędzie siedzieli jeszcze starzy naziści. Dopiero kilka lat przed moim przejściem na emeryturę sprawa Zwiahel znowu wróciła. Byłam sędzią w sądzie społecznym w Detmold i w 1974 roku przekazano mi akta ubezpieczenia emerytalnego pewnego folksdojcza, który chciał, by zaliczono mu służbę w niemieckiej policji w Zwiahel w 1941 roku. Należał do tak zwanej drużyny porządkowej, która według moich przypuszczeń uczestniczyła w tak zwanych przesiedleniach. Napisałam mu, że wiem dokładnie, co wydarzyło się w październiku 1941 roku w Zwiahel i lepiej niech złoży wniosek o wyłączenie mnie ze sprawy. Natychmiast to zrobił, a mój zastępca zaliczył mu ten okres, tak, jak przewiduje to niestety nasze prawo. (...) Odpowiedz Link