Dodaj do ulubionych

Onde Estas?

13.07.08, 18:41
Dokąd prowadzą twoje wciąż zwężające się ulice? Coraz węższe i węższe, biegnące coraz bardziej w dół. Domy stają się starsze, bramy wydychają coraz więcej stęchlizny i chłodu. Tu nie dociera już słońce. Ubrania suszące się w poprzek ulic nie są już białe lecz czarne. Czarne szale i koszule. W końcu pozostanie tylko przeciskanie się przez szczeliny w murze. Walka o każdy oddech. Dokładnie jak w tamtym śnie. O innych ulicach, innym mieście. Jakiej tajemnicy strzeżesz? Czy sama nie jesteś dostateczną zagadką, milczącą, wciąż uciekającą w głąb ciemnego korytarza? Gubię się w tobie jak w labiryncie. Za każdym razem, gdy wydaje mi się, że jesteś blisko, w zasięgu ręki, oddalasz się ponownie. I znowu majaczysz jakby po drugiej stronie szerokiej rzeki. Gubię się labiryncie twoich splątanych włosów. Wielkich czarnych oczu. Czuję na sobie twój wzrok, a nie widzę nawet twojej twarzy. I im bardziej zbliżasz się do mnie, im bardziej rozbudzasz swoim ciepłem i zapachem, tym mniej realna się stajesz. Tym mniej wierzę, że naprawdę istniejesz. I boję się, że cała moja nadzieja to wytwór jakiegoś okrutnego demiurga.
Obserwuj wątek
    • aska2000 Re: Onde Estas? 13.07.08, 20:46

      .. z Mafaldą Arnauth w tle i letnią burzą za oknem..

      Czyta się wyśmienicie - będzie ciąg dalszy..?



    • lubliner Onde Estas? 2 14.07.08, 12:45
      16:09. 157,5m n.p.m. Jest. Obecność. Niedotykalna. Przeczuwana. 9,5°C. Wiatr
      zachodni. 10km/h. Kolejny początek. Altostratusy. Za nimi ty. A może bliżej?
      16:11. Sikorskiego. Awaria 15b. Nr 2068. 19, 4°C. Matowe szkło. Światło dociera.
      Rozmazane. Opacus. Korki na Głębokiej. Spróbuję się unieść. Dosięgnąć. Ciężko.
      Ani drgnie. 157,4 m n.p.m. Jeszcze trochę. Wszystko trzeszczy. 16:12. Boję się o
      piwnice. Mogą nie wytrzymać, popękać, poruszyć to, co tkwi głęboko. Uśpione.
      Mimo to spróbuję. Pół milimetra. A jednak. 20,1° C. Pot. 19, 4°C. 11km/h. 157, 5
      m n.p.m. 16:13.

      Wszystko zaczęło się niby przypadkiem. Cały czas miałem jednak poczucie, że tak
      naprawdę to od początku stał za tym jakiś głęboko ukryty plan, którego do tej
      pory nie udało mi się rozszyfrować. Jego części pojawiały się co jakiś czas to
      tu, to tam, podczas gdy całość wciąż pozostawała tajemnicą. Minęło sporo czasu
      nim zacząłem kojarzyć pewne fakty i nim wszystko zaczęło układać się w miarę
      logiczną całość. Zresztą nadal nie wszystkie elementy układanki pasują do siebie
      a wielu z nich wciąż brakuje. Być może znajdują się one bardzo blisko, niemalże
      na wyciągnięcie ręki. Ale możliwe też, że nie zdaję sobie nawet sprawy z ich
      istnienia, mimo że mogą być kluczem do całej zagadki. Przecież nie można
      rozpoznać tego, czego się nie widzi i czego istnienia nawet się nie podejrzewa.
      Na pewno wielu rzeczy, które się wydarzyły najzwyczajniej nie rozumiałem i wciąż
      nie rozumiem. A ich rozwiązanie może być dosłownie wszędzie. Nawet w miejscu tak
      oczywistym, że nigdy nie przyszłoby mi do głowy go tam szukać. Jednak po kolei.
    • lubliner Re: Onde Estas? 15.07.08, 19:02
      Ten pierwszy raz był chyba któregoś mroźnego październikowego wieczoru. Miasto
      owija się wtedy mgłą jak ciemnym, trochę wytartym płaszczem. Otula się nim tak
      szczelnie, że myśli nie mają ujścia, nie lecą w niebo, tylko błąkają się po
      ulicach jak bezgłowe zombi w niskobudżetowym horrorze. W takie wieczory
      oczywiście nigdy nie widać dobrze numerów autobusów, nie mówiąc już o nazwach
      ulic na tabliczkach, nawet na diodowych wyświetlaczach. Trzeba się nieźle
      nawytrzeszczać, żeby zobaczyć numer linii. Byłem wtedy w centrum. Stałem na
      Trzeciego Maja, po stronie Placu. Opierałem się o podświetloną reklamę w bocznej
      ścianie przystanku w złudzeniu, że bladoniebieskie światło daje jakiekolwiek
      ciepło. I jak tak stałem, to mrużąc, to szeroko otwierając oczy, nadjechał
      przegubowy ikarus. Zwróciłem na niego uwagę, bo był pomalowany w rybki i bąbelki
      tak, że wyglądał jak gigantyczne, ruchome akwarium. Nie zauważyłem jednak
      numeru, mignęła mi tylko boczna tabliczka, na której była ta obco brzmiąca nazwa
      ulicy. Teraz już wiem, jaka, ale wtedy byłem całkowicie zbity z tropu.
      Zauważyłem tylko, że kończyła się na „ente” – teraz różnie ulice nazywają, ale
      żeby kończyła się na „ente” to raczej byłoby dziwne. Nie wiedziałem, jaki to był
      numer, więc i tak nie mogłem potem nigdzie tego sprawdzić. Wytłumaczyłem to
      sobie mgłą, zimnem i ciemnością. Te trzy rzeczy nieraz już były przyczyną omamów
      wzrokowych, zupełnie jakby zawieszone były wtedy prawa optyki. Być może miało to
      ochronić miasto przed czarną przestrzenią, która zwieszała się nad nim jak
      wielka, niema zagadka.
      • lubliner Onde Estas? 4 20.07.08, 21:52
        Postałem jeszcze chwilę i wsiadłem w prawie całkiem pustą osiemnastkę, która
        zaczęła toczyć się na północ. Po dłuższej chwili przypomniałem sobie, że
        poprzedniego dnia skończyła mi się sieciówka. Skasowałem więc bilet i z powrotem
        rozsiadłem się na podwójnym siedzeniu. Chyba trochę przysnąłem, bo gdy się
        ocknąłem, autobus właśnie zatrzymał się w jakiejś ciemnej uliczce. W pierwszej
        chwili zupełnie nie wiedziałem, gdzie jestem. Dopiero po chwili uświadomiłem
        sobie, że widocznie był to jeden z tych nielicznych kursów, które, nadrabiając
        drogi, jeżdżą przez rejon, gdzie mieszczą się tylko biura i hurtownie. Zacząłem
        się jednak niepokoić, bo autobus ciągle stał, ze zgaszonym silnikiem, a za
        oknami panowała niemal zupełna ciemność. W pewnym momencie ze swojej kabiny
        zaczął gramolić się kierowca. Zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi, dopiero
        kiedy minął faceta siedzącego tuż przy pierwszych drzwiach z nylonowymi siatami
        z jakimś żelastwem i zaczął iść w moim kierunku, domyśliłem się, że pewnie chce
        sprawdzić mój bilet. Co prawda, jak głoszą wszechobecne ogłoszenia ‘kierowca
        upoważniony jest do kontroli biletów’, ale pierwszy raz widziałem, żeby któryś
        to faktycznie robił. Ten jednak najwidoczniej miał taki zamiar. Poprosił o
        bilet, a kiedy mu go dałem, zaczął długo i wnikliwie mu się przyglądać. Ja
        natomiast przyglądałem się jemu, bo wyglądał co najmniej dziwnie. Na głowie miał
        powycierany, staromodny kapelusz, nosił krótkie, przystrzyżone wąsy i okulary w
        śmiesznych, grubych oprawkach, zza których błyskały małe, ruchliwe oczka. Do
        tego miał na sobie sweter w idiotyczne, niebieskie stateczki i ptaszki. Zacząłem
        się już bać, że z biletem jest coś nie tak, bo ten niczym wyjęty ze starej
        fotografii typ przyglądał mu się z kwaśną miną, która nie wróżyła niczego
        dobrego. W końcu westchnął i oddał mi go mówiąc, żebym następnym razem uważał i
        sprawdzał wydruk zaraz po skasowaniu. Spojrzałem na bilet okazało się, że
        rzeczywiście – godzina i data odbite były na tyle niewyraźnie, że mogły budzić
        wątpliwości. Postanowiłem sobie, że od tej pory zawsze będę sprawdzać bilety
        bezpośrednio po skasowaniu, co w przyszłości miało okazać się bardzo przydatne.
        Pamiętam jeszcze, bo było to dosyć dziwne, że kiedy kierowca gramolił się z
        powrotem za kierownicę, facet siedzący z przodu odwrócił się do mnie i
        uśmiechnął, niby porozumiewawczo, ale było w tym uśmiechu coś na tyle
        niepokojącego, że poczułem się nieswojo. Gość odwrócił głowę, autobus ruszył, a
        ja zacząłem się zastanawiać, dlaczego śmieszny kierowca sprawdził bilet tylko
        mnie, a na tamtego gościa nawet nie spojrzał. A mógłbym się założyć, że ten
        ostatni nie miał biletu na przewóz swojego bagażu.

        00:05. Coraz zimniej. Zawsze, kiedy odchodzisz. Nie nachylasz się nade mną.
        Gdzie wtedy jesteś? Zostawiasz czarną otchłań. Czyste niebo. Bez gwiazd. Twoja
        suknia. 00:06. Czarna zasłona w teatrze. Kto jest widzem? Kto aktorem? 176,3m
        n.p.m. Wiatr północny. 19km/h. Rondo na Solidarności. Obraz ze snu: setki
        świateł daleko w dole, świetlista nić. Most? Sen czy jawa? 00:07. Widoczność
        2750km. Dźwięki docierające z godzinnym opóźnieniem. Dzwonki? 00:08. 176,3m
        n.p.m.
    • aska2000 ..a ciag dalszy g d z i e, Autorze..? :) n/t 04.08.08, 09:41
      • lubliner onde estas? 5 10.08.08, 10:04
        Dosyć szybko zapomniałem o zagadkowej nazwie na autobusowej tablicy. W naszym miejskim przedsiębiorstwie komunikacyjnym wszystko jest przecież możliwe, jak na przykład pomysł przerobienia trolejbusów na tramwaje według technologii wymyślonej przez jakiegoś radnego – inżyniera. Ten chory plan miał podobno polegać na odwracaniu trolejbusów do góry kołami i montowaniu kół tramwajowych tam, gdzie wcześniej były pałąki. I prawie się to udało. Zaczęto przebudowywać nawet jedną z głównych ulic, przedłużono trakcję trolejbusową o dobrych kilka kilometrów, tylko że w Radzie miejskiej następnej kadencji zabrali się za inne interesy (jak sypanie kopca pod Zamkiem) i nikt nie chciał wyłożyć pieniędzy na kładzenie torów. Wracając jednak do tematu: ledwo zdążyłem zapomnieć o zdarzeniu z dziwnym autobusem, kiedy kilka dni później przytrafiło mi się podobna historia. Tym razem nie mogłem zgonić niczego na wieczór ani na pogodę. Było to przed południem, znowu Trzeciego Maja, ale teraz po stronie kuratorium. Czekałem wtedy na 15a. Jest to ciekawa linia, bo okrąża pół miasta tylko po to, by w pewnym momencie wrócić w to samo miejsce, podczas gdy 15b jeździ tą samą trasą, tylko w odwrotnym kierunku. Tak więc, dla jadącego z centrum na północny kraniec miasta obojętne było, którą piętnastkę wybierze, gdyż odległości w obie strony od Trzeciego Maja do punktu, w którym trasy bliźniaczych linii łączyły się w jedną, były mniej więcej takie same. Sam nie wiem, co powodowało, że wybierałem ten a nie inny z dwóch przystanków. Bywały okresy, kiedy jeździłem ze strony Placu; ta trasa w kierunku północno-wschodnim była starsza, istniała odkąd sięgałem pamięcią i miałem chyba do niej jakiś sentyment. To na tej trasie piętnastki wypiłem swoje pierwsze piwo i pierwszy raz widziałem trupa, kiedy starsza kobieta została przycięta drzwiami i rozjechana, a rozpędzony jelcz jechał jeszcze kilka metrów, zostawiając za sobą krwawe ślady opon. Natomiast nowsza trasa – 15a – w kierunku najpierw zachodnim, a potem dopiero północnym, była atrakcyjna ze względu na przejazd przez wiadukt Poniatowskiego rozpięty nad doliną oddzielającą północną dzielnicę Czechów od śródmieścia. W dole, po obu stronach rozciągał się widok na dwupasmówkę Alei Solidarności, z zamkiem i wieżami starego miasta na wschodnim horyzoncie i sterczącym wysoko neonem McDrive’a na zachodnim.
        Kiedy więc tak sobie czekałem na ten swój magiczny autobus, wydarzyło się coś, czego się w ogóle nie spodziewałem. Nie wiedzieć skąd na przystanku pojawił się biało-czarny jelcz linii 28. Szok był ogromny. Od wielu lat nie widziałem tego numeru i zdążył mi się już zupełnie zatrzeć w pamięci. Kiedyś jeździł, co prawda, gdzieś po południowych obrzeżach miasta, ale było to jeszcze we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Jechałem nim nawet parę razy na korki z polskiego, może w czwartej klasie podstawówki, i pamiętam, jak któregoś dnia nie przyjechało właśnie 28 i musiałem długo kluczyć po błotnistych blokowiskach, nim trafiłem w znane sobie okolice. W tamtym czasie były to już jednak ostatnie podrygi tej linii, którą zlikwidowano ze względu na jej nierentowność. Zupełnie nie wiedziałem, dokąd nowe 28 może jeździć teraz i zacząłem przypatrywać się nazwom ulic wypisanym na pilśniowej desce. Tym razem nie miałem z tym problemów; jak byk było napisane małymi, koślawymi literkami malowanymi czarnym sprayem przez szablon: Turystyczna – Witosa – Oriente. Miałem w głowie totalny mętlik. Poczułem się, jakby ktoś robił ze mnie idiotę. Z tego co wiedziałem, w tym mieście nie ma i nie było żadnego miejsca o nazwie Oriente. Aż nagle pojawia się coś takiego zupełnie z kosmosu, jak jakiś surrealistyczny żart. Nazwa brzmiała jakby z włoska, hiszpańska lub z portugalska. Dość dobrze kojarzyłem brzmienie tych dwóch ostatnich języków: przez pół roku chodziłem na hiszpański, kiedy szwagier obiecywał mi załatwienie pracy w Barcelonie, a kiedy w wakacje pracowałem w Londynie, mieszkałem z dwoma Brazylijczykami, którzy non stop darli się na siebie w swoim języku. Rozważałem możliwość, że Oriente jest jakimś hiszpańskim lub portugalskim supermarketem, ale nigdy wcześniej o takiej sieci handlowej nie słyszałem. Tak więc pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po powrocie do domu, było wejście do internetu. Nie sprawdziłem nawet poczty, tylko od razu wszedłem na stronę MPK. A tam nic, żadnej linii 28. Było 27, 29, ale 28 – ani śladu. Nie znalazłem też żadnego marketu o takiej nazwie. Pomyślałem sobie, że pewnie będzie tak samo, jak z tymi autobusami-widmo parę lat temu. W pewnym momencie pojawiły się bowiem plotki, że wprowadzono komunikację nocną, ludzie twierdzili, że widzieli na mieście autobusy o pierwszej, drugiej nad ranem, podczas gdy ostatnia rekordzistka trzynastka zajeżdża na końcowy dobrych kilkanaście minut przed północą. Nie wierzyłem, dopóki nie przekonałem się na własne oczy. Wracając (chyba z Dziekanki, bo była to jedyna knajpa otwarta do piątej nad ranem), natknąłem się na autobus MPK skręcający z Racławickich w stronę miasteczka akademickiego. W MPK twierdzili wtedy, że żadnych linii nocnych nie wprowadzono i wszystko dementowali, wmieszała się w to nawet Gazeta, ale w końcu wszystko się rozmyło i ucichło. Rzuciłem jeszcze okiem na plan miasta, żeby się upewnić, czy nie ma przypadkiem takiej dzielnicy – Oriente. Różne rzeczy się przecież zdarzają, jak w Poznaniu jest Malta, to i tu mogłoby być Oriente. Niczego takiego jednak nie znalazłem.
        Jedyną rzeczą, z którą kojarzyło mi się słowo ‘oriente’, był ‘wschód’, i kiedy spojrzałem na mapę miasta, uświadomiłem sobie, że linia 28, sądząc po pozostałych ulicach na tabliczce, jeździ właśnie na jego południowo-wschodnie obrzeża. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że natknąłem się na wierzchołek prawdziwej góry lodowej.
        • lubliner Re: onde estas? 5 15.08.08, 12:37
          15:38. -0,2°C. Wiatr północny. 22km/h. Ciągle ta przestrzeń. Ciągle daleko. Ile jeszcze? Metr? Dwa? Sto? Jak znalazłaś się tutaj? Czy to tylko twój oddech? Odbicie? Nawet nigdy cię nie widziałem. Tylko zapach. I smak. Stratusy. -0,3°C. Kruczkowskiego bez prądu. Będzie śnieg. -0,4°C. ‘Bydgoszczanin’ – 15:39. 991 hPa. Milimetr po milimetrze. Cztery sanktuaria. Dotyk. Zawsze, kiedy śpię. 14:04. Czuję, jak jeżdżą. Łączą je wszystkie. W jeden dotyk. Twój zapach. 15:40. -0,9°C. 177 m n.p.m. 1010hPa. 177 m n.p.m.

          Minęło parę dni, ale tym razem cały czas pamiętałem o tych niecodziennych zjawiskach, albo raczej zjawach, realnych jednak w takim samym stopniu jak supermarket Real. Cały czas chodziło mi to po głowie, więc wystawałem na przystanku na Trzeciego Maja całymi godzinami, chodziłem tam tak często, jak tylko mogłem i zostawałem tak długo, jak tylko mogłem. Przepuszczałem po dwa, trzy pasujące mi autobusy, spóźniałem się na wykłady i ćwiczenia, ciągle mając nadzieję, że znów zobaczę numer 28. Wszystko na próżno, zupełnie jakby ktoś specjalnie starał się nie dopuścić do spotkania z tajemniczym autobusem. Rozglądałem się też na innych przystankach na tej trasie, bez skutku. Powiedziałem o tym Bulowi, ale nawet ten geniusz meteorologii tylko się śmiał i stukał w swoje wysokie, łysiejące czoło. No i faktycznie, już zaczynałem myśleć, że po prostu zaczynam schizować, i że po prostu w końcu wyląduję psychiatryku. Nie wiedziałem, że to dopiero początek.
          To był podobny wieczór do tego pierwszego, z tą tylko różnicą, że akurat spadł śnieg, już kolejny tej jesieni. Pamiętam, że akurat wtedy całe dni wydawały się być ulepione z bladozielonego światła, przechodzącego w żółtawą biel na ulicach. Towarzyszyło temu wrażenie, że wszystko się lepiło i wyginało, a cały świat przypominał plastelinę, z której ktoś lepił różne fantastyczne kształty. Ale chyba coś niezdarnie lepił, bo w tej całej plastelinowej masie robiły się wielkie dziury, przez które prześwitywały inne, minione dni. Te układały się w całe korowody miesięcy, lat nawet, i wszystko to wirowało, znikało, to znowu się pojawiało jak upierdliwa muszka w polu widzenia. No i właśnie był ten śnieg, chmury wiszące tuż nad ziemią, zupełnie jak gdyby coś naciskało na nie z góry. Jak zwykle nie wiadomo, dlaczego towarzyszyły tej pogodzie gigantyczne korki: od Racławickich do Warszawskich. Ludzie siedzieli w autobusach jak w arkach, jak w pęcherzach świetlnych albo brzuchach olbrzymich, przezroczystych gąsienic, chociaż nowe solarisy i neoplany trudno nazwać gąsienicami, raczej sztywnymi i opuchniętymi patyczakami.
          Jako że parę dni wcześniej było Wszystkich Świętych, poszedłem na Lipową odwiedzić grób Justyny, koleżanki z liceum, bo oczywiście nie chciało mi się nigdzie wychodzić mroźnego i mokrego pierwszego listopada. Mijały już 3 lata od jej śmierci, a ja wciąż nie mogłem przyzwyczaić się do tej myśli. Całą szkołę byłem w niej zakochany na zabój i niewiele zmieniło to, że dopiero po tym, jak po raz pierwszy i ostatni wylądowała na toksykologii, wyszło na jaw, że od długiego czasu ćpała. Jak zwykle błądziłem po kwaterach nie mogąc znaleźć tej właściwej, przy okazji jednak natknąłem się na ciekawą rzecz: niedaleko części protestanckiej znalazłem kilka grobów z angielskimi nazwiskami. Były ich trzy: Cross, Serach i chyba Smith, jeśli dobrze pamiętam, a daty urodzin i śmierci mieściły się mniej więcej w pierwszej połowie XX wieku. Zachodziłem w głowę, co mogło w tamtym czasie robić w tym mieście tylu Angoli na raz. Prędzej spodziewałbym się Niemców czy Francuzów, chociaż i tak nie wiem, co mogłoby by ich skłonić do zamieszkania w małym, żydowskim, wtedy jeszcze bardziej prowincjonalnym niż dzisiaj, miasteczku. Szybko jednak przestałem się nad tym zastanawiać, bo nim znalazłem grób Justyny, sprzątnąłem zwiędłe kwiaty i wymieniłem znicze, zrobiło się ciemno, a jeszcze musiałem podjechać na Zygmuntowską odebrać z serwisu drukarkę. Stanąłem więc na przystanku pod cmentarzem. Nawet nie było zimno, ale przez tą całą dziwność wiszącą nad miastem wszystko poruszało się w zwolnionym tempie, tak jak w filmach – kiedy chcą zrobić metafizyczny klimat, to zwalniają ruch i puszczają patetyczną muzykę w tle. Podobnie było i tu, z tym, że czułem się jak we wnętrzu tego spowolnienia, kiedy czas się zatrzymuje, rozciąga, a człowiek z nim, rozmyty jak ta laska na schodach u Duchampa. I stałem tak, trochę roztopiony w tej zawiesinie, aż podjechał autobus numer 25. I znowu dziwna rzecz, bo do tej pory 25 jeździło z dworca PKP gdzieś nad Zalew, zupełnie inną trasą. A tu na tabliczce jak byk, wyraźnie, jakby mi ktoś podstawił przed oczy wielką ruską lornetę, napisane: ‘Praça da Liberdade – Lipowa – Campo Grande’. Autobus zatrzymał się, rozjeżdżając koleinę z kawowego śniegu, otworzył drzwi, ale nikt nie wsiadł ani nie wysiadł, w środku było tylko kilka osób. Typowe dla autobusów, które jeżdżą poza granice miasta, w nieznane, dalekie miejsca. Nawet w godzinach szczytu jest w nich pusto, trzeba mieć specjalne bilety, i w ogóle to lepiej nie wsiadać, bo od razu widać, że jest się obcym, a do tego dochodzi ta mało ekscytująca możliwość znalezienia się na ciemnym końcowym gdzieś w szczerym polu. To właśnie był tego typu autobus. Ale nim zdążyłem się bardziej przypatrzeć już zniknął. Został mi tylko zamazany obraz jakiejś twarzy za szybą. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że już ją kiedyś widziałem.

          18:45. -1,2°C. Czuję cię tuż nad sobą. Mimo stratusów. Wiszą nisko. Zahaczają o wieże. 178,7m n.p.m. 18:46. Wiem, że tam jesteś. Ciepło. Skąd? Przecież oddychasz. Milimetr po milimetrze. Wiatr. Południowo zachodni. Inny. Z daleka. 12km/h. Czy to był szept? Szelest? Jeszcze odbija się od murów. Drga. Jeszcze. Cisza. -1,2°C, 1000 hPa. Znowu. Słyszę, jak mówisz. Twój szum. Twój gwar. Stukot tramwajów. Cztery linie. Słyszę je wyraźnie. 1.3°C, Nie dosięgnę cię. Mogę tylko krążyć wokół. Jak ćma. 19:00. 179 m n.p.m. Zobaczył. Dźwig na Sowińskiego. 179 m n.p.m.

          Tego samego wieczoru wracałem piechotą przez Wieniawską, koło podświetlonej na błękitno Biedronki, przez rondo, potem w górę na Czechów, na który trzeba się było wspinać jak na betonowy, migający setkami świateł płaskowyż. Niespodziewanie jednak pojawiła się mgła i zrobiło się biało jak w mleku. W pewnym momencie nawet nie byłem całkiem pewny, czy jestem tam, gdzie myślałem, że byłem, chociaż zielonkawy neon Aldika cały czas majaczył na horyzoncie, jak zawieszony w miejsce księżyca drogowskaz. Cały czas miałem przed oczami to, co widziałem kilkadziesiąt minut wcześniej. Nie dziwiło mnie to jednak specjalnie (już bardziej mnie teraz dziwi, że się nie dziwiłem wtedy), jak gdyby to było oczywiste, że gdzieś jest coś takiego jak Oriente, Praça da Liberdade czy Campo Grande. Oczywiste było też to, że nim dojdę do domu, będę miał całkiem przemoczone buty, więc pod domem handlowym ‘Orfeusz’ wsiadłem w 15a, kończącą swoją kolistą trasę. Jazda wydawała mi się nienaturalnie długa, chociaż były to tylko trzy przystanki. W jednym momencie wszystko mi wyparowało z głowy albo raczej jakaś pustka się wlała do środka i wypełniła mnie całego usypiającym ciepłem. Pamiętam, że gapiłem się w ciemną szybę od kabiny kierowcy, w której odbijało się to, co autobus mijał za oknem, tyle że w lustrzanym odbiciu i w odwrotną stronę, sprawiając wrażenie, że jedzie się do tyłu, a nie do przodu. I tak się wpatrzyłem w to odbicie, że w pewnej chwili byłem pewien, że jadę w przeciwnym kierunku. Wyboje, głos silnika, odbicie zgrały się, nałożyły na siebie, przeniknęły wzajemnie i ja też czułem się przeniknięty, jakby otaczająca rzeczywistość przepływała przeze mnie, jakbym był niewidzialny albo nawet w ogóle nie istniał.
          Na drugi dzień jednak istniałem i poczułem to zaraz, jak się obudziłem, a właściwie – jak obudził mnie pulsujący ból gł
          • aska2000 ..czy rzecz jest w pisaniu dopiero czy można całoś 15.08.08, 14:15
            ć gdzieś przeczytać, Autorze?

            • lubliner Onde estas? 6 17.08.08, 19:59
              Na drugi dzień jednak istniałem i poczułem to zaraz, jak się obudziłem, a właściwie – jak obudził mnie pulsujący ból głowy, tak silny, że w pierwszej chwili myślałem, że to sąsiad z góry wierci dziury w podłodze. Trochę trwało, zanim sobie przypomniałem, co się wydarzyło poprzedniego dnia. A jak sobie przypomniałem, to pomyślałem, że mi się to śniło, dopiero znowu po pewnym czasie sobie uświadomiłem, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Pierwsze co zrobiłem, to wklepałem wszystkie te dziwne nazwy w Googla. Stron wyskoczyło mnóstwo, włoskich, a głównie hiszpańskich i portugalskich, ale nic nie naprowadziło mnie na żaden ślad. Mimo że zastosowałem zaawansowane opcje wyszukiwania, nie znalazłem niczego, co w jakikolwiek sposób wiązałoby te nazwy z moim miastem. Dla Campo Grande wyskakiwały głównie strony włoskie, natomiast dla ‘liberdade’ – portugalskie. Z dosłownym znaczeniem tych słów nie miałem problemu. Pół roku hiszpańskiego wystarczyło, żeby wiedzieć, że Campo Grande to tyle co ‘duża wieś’, a Liberdade to ‘wolność’. Jedyny kłopot miałem ze słowem Praça, ale po godzinie surfowania i przeklinania powolnego modemu znalazłem internetowy słownik portugalsko-angielski. Okazało się, że słowa ‘campo’ i ‘grande’ też funkcjonują w tym języku, a ‘praça’ oznacza ‘plac’.
              Potem postanowiłem sprawdzić te nazwy na planie miasta. Miałem w domu dwa plany, jeden książkowy, a drugi normalny, rozkładany. W książkowym nie było nic takiego jak Oriente ani Campo Grande, ale z drugiej strony do tego planu nie można było mieć zbytniego zaufania. Wydany został w 1998 roku, ale chyba na stan dobrych kilka lat wcześniejszy, bo rozmieszczenie linii autobusowych, na przykład, nijak się miało do aktualnego, nie mówiąc już o braku nazw kilku ulic, literówkach i pomylonych współrzędnych. Do tego nie wiadomo było, kto w ogóle te mapy sporządzał. Kiedy mapy są wydawane przez Polskie Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych, można liczyć na jako taką solidność. Te zaś równie dobrze sporządzane mogły być przez kartografów-amatorów, albo co gorsza kartografów-spiskowców, celowo nanoszących na mapy błędne dane lub szyfrujących w planach miast tajne informacje (jak miałem się jednak później przekonać, moje podejrzenia wcale nie były tak bezpodstawne, jak mogłyby się wydawać). Plan rozkładany był o niebo lepszy pod względem graficznym i pod względem aktualności, chociaż nie miał indeksu ulic. Połaziłem więc trochę palcem po mapie w nadziei, że znajdę te miejsca, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Pomyślałem, że po prostu pójdę do księgarni, jednej, drugiej, aż znajdę w końcu nadający się do użytku plan miasta, które, jakby nie było, zasługuje w końcu na porządną mapę.

              16:38. 1,6°C. Deszcz. Zbiera się pod skórą. Wilgoć. Daleko. Ani milimetra. Wiatr północno wschodni. 30m/s. Zimny. Korek na Zygmuntowskiej. Zepsuty trolejbus, 156. Nr 765. Przystanek B234. 2,0°C. Kałuże. Zniekształcają obraz. Zasłaniają niebo. Czemu są słone? 200 mm/cm². Ciśnienie 1007 hPa. Dzisiaj ani milimetra. Słone kałuże. 179,2 m n.p.m. Szuka. Wciąż. 16:39. Czy wie o nas? Wzrok na całym ciele. 16:40. ‘Jadwiga’. Śmigłowiec znad szpitala. Północny wschód. Cichnie. 179,2 m n. p. m. Stukot. Daleko. 16:40. 179, 5 m n.p.m.

              W ciągu następnych kilku dni odwiedziłem chyba wszystkie możliwe miejsca, gdzie można było dostać mapy. Od empików, poprzez księgarnie na uczelniach, stoiska z prasą w hipermarketach i dworcach PKS i PKP, na zwykłych kioskach kończąc. Pogoda akurat sprzyjała takiemu wędrowaniu, przynosząc kolejną anomalię. Po kilku tygodniach zimna, pluchy i przymrozków nadeszło gwałtowne ocieplenie przyniesione przez masę ciepłego powietrza, która najwidoczniej zatrzymała się właśnie nad tym skrajem Europy. Musiała zaczepić się o wieże i osiąść pomiędzy wzniesieniami, tworząc zastoiska ciepła, niby niewyraźne odbicia dalekiego, obcego lata. Z przedmiejskich płaskowyżów, szczególnie z północnego Czechowa i okolic Reala, który zawsze mijałem w drodze do domu, te fatamorgany do złudzenia przypominały wulkaniczne wyspy albo gejzery, nad którymi falowało rozgrzane powietrze. A za nimi, za ostatnim skrawkiem znanego świata – tylko przestrzeń, nieznana i złowroga.
              Nim zdążyłem obejść wszystkie miejsca, w których spodziewałem się znaleźć mapy, znowu nadeszło ochłodzenie. Oazy ciepła rozpłynęły się równie nagle, jak się pojawiły, ustępując miejsca zimnemu i wilgotnemu powietrzu napływającemu z północy. Chodzenie po mieście stało się zajęciem o wiele mniej przyjemnym. Ale nie dawałem za wygraną. Po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że wszystkie miejsca, które odwiedziłem, można by podzielić na kilka kategorii: takie, w których planów miasta nie było w ogóle, takie, gdzie były te, które już miałem lub takie, w których były jeszcze mi nieznane. Te ostatnie dzieliły się na te, które sprzedawały plany inne od tych, które miałem, ale również bez indeksu ulic i na te, które oferowały plany z indeksem ulic, ale już z pominięciem placów i numeracji budynków. Ta druga grupa nie była zresztą liczna. Były to raptem dwa wydawnictwa; jedno ograniczone do śródmieścia a drugie ambitne, trójjęzyczne: polsko – angielsko – rosyjskie (to znaczy napisane było, że rosyjskie, bo w rzeczywistości był to ukraiński albo białoruski).
              Tłumaczenie angielskie z kolei było totalną amatorszczyzną, bo słowa angielskie jakoś dziwnie nie odpowiadały polskim, zupełnie jak w skeczu o rozmówkach węgierskich Monty Pythona (dobrze chociaż, że np. ‘railway station’ według tego planu to ‘urząd pocztowy’, a nie wyrażenie typu ‘chciałbym popieścić twój tyłeczek’). Mapę śródmieścia natomiast wydał, bo jakże by inaczej, Urząd Promocji Miasta, co ciekawe – w Krakowie, ale przy współpracy naszego (dobrze, że nie na przykład łódzkiego) PTTK.
              Niektóre plany miały oczywiście zaznaczone linie autobusowe (jak na przykład ten Pascala), ale większość nie. Chyba wszystkie uwzględniały już linie 15a i 15b, natomiast na żadnym nie pojawiła się linia 38. Była co prawda dosyć nowa, ale jak się okazało – zbyt nowa nawet dla planu wydawnictwa Demoart, choć w zamierzeniu prawdziwie przyszłościowego, bo wydanego właśnie w przyszłości, jak wynikało z podanej daty wydania. Były jeszcze plany-kalendarze i plany nie-kalendarze, duże, w formie plakatów, wiszące w różnych sklepach, biurach i urzędach. Były też plany laminowane, książkowe i miniplany samochodowe wydane przez koncerny paliwowe. Niektóre z nich były naprawdę dobre, tyle że upstrzone reklamami. A już totalną pomyłką był plan w Panoramie Firm, na którym roiło się od błędów w nazwach ulic, jak na przykład Pana Balcerka zamiast Pana Balcera (i to w kilku kolejnych wydaniach). Błędów nie ustrzegły się też miniaturowe plany w ogólnych atlasach geograficznych Polski, jak choćby ten wydawnictwa Remedium, skądinąd bardzo dobry, chociaż z którego, ku swojemu zaskoczeniu, dowiedziałem się, że w moim mieście jest dzielnica Tatry (zamiast Tatary). W każdym razie nigdzie nie znalazłem tego, co chociaż w części wyjaśniłoby portugalskie nazwy na autobusowych tablicach. Na żadnym też planie uwzględniającym linie autobusowe i trolejbusowe nie było numeru 28, a linia 25 jeździła swoją dawną trasą z dworca PKP do Osmolic. W pewnym momencie zastanawiałem się, pod wpływem dziadka, czy nie prosić o wstawiennictwo św. Antoniego, bądź co bądź patrona tego miasta. Dziadek modlił się do niego ilekroć coś ginęło w domu lub kiedy nie mógł znaleźć swoich pigułek, co ze względu na postępującą sklerozę przydarzało mu się coraz częściej. Ostatecznie postanowiłem nie mieszać w to świętych. Nie miałem pewności, czy wszystko to nie jest jakimś szeroko zakrojonym żartem w stylu ‘mamy cię’.
              Tymczasem pogoda psuła się coraz bardziej. Znowu zaczęła nabierać niepokojącej dziwności, jak gdyby wiatr przynosił powietrze wykrojone z odległego, obcego miejsca, raze
              • lubliner Re: Onde estas? 7 28.08.08, 10:01
                Tymczasem pogoda psuła się coraz bardziej. Znowu zaczęła nabierać niepokojącej dziwności, jak gdyby wiatr przynosił powietrze wykrojone z odległego, obcego miejsca, razem z zapachami, pyłem i wciąż wyczuwalnymi zagłębieniami – śladami po jakichś innych budynkach, kościołach czy wzgórzach. Nad miasto zaczęły nadciągać ogromne, sine chmury, ciężkie od niesionej wody i kryształków lodu. Wydawało się, że świadomie szukały miejsca, gdzie mogłyby zrzucić swój ładunek, wyzwolić się z ciężaru, który niosły, nie zastanawiając się nawet, że skraplając go same przestaną istnieć. Z początku zbierały się na horyzoncie, potem zbliżały się coraz szybciej i szybciej, robiły się coraz bardziej czarne i wyraźne. Teraz jednak skupiały się w jedną, nieuformowaną jeszcze masę o konsystencji szarej waty, nakładały na siebie, przenikały się bez jakiegokolwiek celu i przyczyny, nieustannie zmieniając kształt. Z tej ruchomej masy odrywały się strzępy mniejsze kawałki, wyszarpywane przez wiatr goniły we wszystkich kierunkach, lecz po kilku chwilach samodzielnego lotu na powrót wtapiały się w czarny chaos, z którego się narodziły. A chaos ten zdawał się rosnąć i pęcznieć, wzbierać jak rzeka niosąca zwały mułu i kamieni z odległych gór.
                Nie wiem czemu pewnego mglistego popołudnia, kiedy szedłem Racławickimi w kierunku Rogatki, w pewnym momencie odniosłem wrażenie, że ten kotłujący się wokoło (a może tylko w mojej głowie?) chaos zamienia się w bezładną masę nieartykułowanych sylab i przypadkowych słów, a te wylewają z brzegów, jak rwący potok niszcząc wszystko na swojej drodze. Wydawało się, że nie ma już odwrotu, że klęska jest nieuchronna i cały świat pokryje głuchy muł pozlepianych kikutów liter. Obyło się jednak bez katastrofy. Chmury rozpierzchły się stopniowo, ustępując miejsca mroźnemu, ale czystemu niebu, a czarna, kłębiąca się masa słów skurczyła się, wyciekła poza marginesy lub przesiąkła na tył strony, miejsce, z którego nie docierały żadne dźwięki i żadne obrazy, niewidoczne nawet z najwyższych budynków.

                179,4 m n.p.m. 12:57. Ciepłe linie. Wędrują po moim ciele. Z każdym miesiącem więcej. Tatuaż, którego nie mogę zobaczyć. Jakiś wzór. Twoje odbicie? Pulsująca ciepłem sieć. Stukot tramwajów. Dzwonki. Klaksony. 0,1ºC. Wiatr południowo-zachodni. Stratocumulus ondulatus. Drżenie. Wyżej. Jeszcze trochę. Wieże trzeszczą. Rysy. 179,6 m n.p.m. Ziarenka piasku. Jedno. Dwa. Trzy. Jeszcze ciepłe.1020hPa. 1ºC. 12:59. Dźwigi na Długiej. 180 m n.p.m.

                Z początku traktowałem wszystkie te trolejbusowe przygody nie do końca poważnie i z jako takim dystansem, tym bardziej, że czułem się zmęczony i rozczarowany bezowocnymi poszukiwaniami map. Jednak na początku grudnia wydarzyło się coś, co to podejście zmieniło i dało mi podstawy by sądzić, że cała sprawa nie ogranicza się do, bądź co bądź, zmiennej i kierującej się niejasnymi zasadami komunikacji miejskiej, ale sięga o wiele głębiej. Właśnie zaczynał się prawdziwie masakryczny tydzień. Facet od metod statystycznych niespodziewanie zapowiedział kolokwium na piątek, więc trzeba było na gwałt załatwiać notatki i czytać zaległe artykuły. Na domiar złego do Bula mieli przyjechać goście gdzieś spod Poznania, a dokładniej jego siostra cioteczna z koleżanką. Nie byłoby to ‘na domiar złego’, gdyby Bulo, w popłochu zaliczający awansem trzeci rok geografii, nie namówił mnie na oprowadzanie ich po mieście, uprzednio barwnie opisując ich urodę. Ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem, notatki z metod poszły w kąt i stanęło na tym, że zajmę się nimi przynajmniej przez jedno popołudnie. Jak zwykle rzeczywistość zadrwiła z wyobraźni. Siostra zbyt mocno przypominała swojego ciotecznego brata, a jej koleżanka ze względu na typ urody kojarzyła mi się ze znienawidzoną matematyczką z podstawówki. Aby szybko ‘zmęczyć materiał’ i powrócić do statystyki, która zyskała nagle na atrakcyjności, od razu zabrałem Izę i Agatę do muzeum na Zamku. Szybko przebiegliśmy, a raczej prześlizgnęliśmy się w naciągniętych na buty pantoflach-ochraniaczach przez parter i jeszcze szybciej przez dział folkloru. Niespodziewanie długo zatrzymały się dziewczyny przy broni, dziwiąc się, dlaczego ja wcale się nią nie interesowałem. Potem była galeria malarstwa: dziesiątki nudnych obrazów, większość z nich tak ciemna, że mało co było na nich widać. Izie z Agatą jednak się chyba bardziej podobało, bo przed każdym obrazem stały po dobre 10 minut. Zrezygnowany, rozsiadłem się na jednej z nielicznych kanap. Znudzony i otępiały rozglądałem się po ścianach upstrzonych obrazami, z których najbardziej podobały mi się bogato zdobione ramy. Po pewnym czasie mój wzrok ‘zawiesił się’ i już całkiem tępo gapiłem się w ciemną plamę jakiegoś malunku. I im dłużej się tak wpatrywałem, tym coraz bardziej zaczął mnie ten obraz zastanawiać. Chociaż z tej odległości widziałem tylko jakieś mazy, było w nim coś intrygującego. Jakby pociągnięty do góry niewidzialną ręką wstałem i podszedłem do ściany.
                Zacząłem się przyglądać obrazowi i w pierwszej chwili w ogóle nie mogłem zorientować się, co tak naprawdę przedstawia. Dopiero po chwili zza ciemnobrunatnej mgły zaczęły wyłaniać się kształty dachów, wież i murów. Wyglądało na to, że jest to panorama jakiegoś miasta. Nie mogłem oderwać wzroku od miniaturowych okienek, dachówek i strzelnic. Im dłużej się im przypatrywałem, tym bardziej wydawały mi się znajome. Spojrzałem na tabliczkę z tytułem, ale niczego się nie dowiedziałem. Był to ‘Widok miasta’ nieznanego malarza z połowy XVIII wieku. Ale powoli budowle na obrazie zaczęły przybierać dobrze znane mi formy. Na pierwszym planie widniała Katedra, zaraz za nią Brama Krakowska, co sugerowało, że był to widok od południa. Jednak Brama znajdowała się po prawej stronie Katedry zamiast po lewej, natomiast charakterystyczna bryła Dominikanów i Wzgórze Zamkowe z Kaplicą Św. Trójcy po lewej, podczas gdy powinno być dokładnie odwrotnie. Coś w tej panoramie było nie tak. Co więcej, w dolnej części, ledwo widoczna ze względu na typowe dla starego malarstwa pociemnienie, namalowana była szeroka rzeka. Wiedziałem, że jeszcze przed wojną od południa miasto otoczone było stawami, ale na obrazie wyraźnie była to potężna rzeka. Przy uważniejszym przyjrzeniu się, zamiast spodziewanych rybackich czółen dostrzegłem zarysy kilku dużych, żaglowych statków. Wszystko to było niewyraźne, poczerniałe, schowane za kłębami czarnego dymu. Pamiętam, że zacząłem oglądać płótno z jeszcze bliższej odległości, niemal szorując po nim nosem, kiedy nagle poczułem na ramieniu rękę i z sercem w przełyku instynktownie odwróciłem się, tylko po to, żeby zobaczyć przed sobą znudzoną twarz Izy. Odetchnąłem z ulgą, ale byłem jednocześnie wkurzony, że dałem się tak wystraszyć. Rzuciłem ze złością, żeby, kurwa, nie straszyły ludzi, ale nie mogłem już przyglądać się malowidłu. Dziewczyny zaczęły jęczeć, że mają dosyć, że są głodne i że poszłyby do MacDonalda, o ile tu w ogóle jest. Powiedziałem, obrażony, że naturalnie, że jest. I kiedy opychaliśmy się frytkami i szejkami, które nie wiadomo czemu uważane są za syf, ja obiecywałem sobie w duchu, że muszę koniecznie wrócić na Zamek i dokładnie obejrzeć obraz. Niestety w nadchodzącym tygodniu nie miałem czasu na chodzenie po muzeach, a to, co wydarzyło się potem, sprawiło, że całkowicie o nim zapomniałem. Nie spodziewałem się, że kiedyś będę tego żałował.
                • lubliner Re: Onde estas? 8 01.09.08, 22:36
                  Inverno

                  12:58. 180,1 m n.p.m. Ulga. Piwnice wytrzymują. Ścięgna ulic też. Zachmurzenie całkowite. Stratusy. Czwarte miejsce. Zimno. Daleko. Pusto. Błoto i śnieg. Awaria 44. Ikarus. Nr 2057. Rondo na Tysiąclecia. 12:58. Rondo na Tysiąclecia. Mrowienie. Dotyk. Dlaczego tam? 12:59. 180, 9 m n.p.m. Kolejne dźwigi. Lipowa. Jak wieże. Wierzchołki w chmurach. 13:01. Autobus do Lwowa. Trasa podziemna. Mrowienie. Pod skórą. 1010hPa. 181 m n.p.m.

                  Nie minęło wiele czasu, kiedy odkryłem nowe zjawiska związane z pogodą. Nie wiem, czy istniały one zawsze i dopiero teraz się na nie natknąłem, czy też byłem świadkiem zupełnie nowego, na moich oczach rodzącego się, wielkiego, schizoidalnego spisku.
                  Był środek czegoś, co przy dużej dozie wyobraźni można byłoby nazwać zimą, czyli standard: błotośnieg pod wszelkimi postaciami i wichury, jak to na wschodzie. Mrozu akurat tyle, żeby śnieg, który napadał, nie stopniał, tylko nawarstwiał się, mieszając z psimi odchodami i rozmazywał po ulicach i chodnikach. Wtedy właśnie odkryłem coś, co początkowo uważałem za jakiś rodzaj halucynacji wywołany niską zawartością kofeiny we krwi, ale co do czego po krótkim czasie byłem całkiem pewny, że dzieje się niezależnie od ilości wypitych kaw. Ja byłem tylko tego przypadkowym świadkiem, kimś, kto na ekranie telewizora widzi pasy przesuwające się po monitorze filmowanego komputera. Otóż czasami, głównie koło południa, w najprzeróżniejszych miejscach zdarzało się, zawsze znienacka, że zamiast buro-jesienno-zimowego krajobrazu następowało coś, co możnaby określić jako przebłyski lata, z zielenią, słońcem i nagim, niebieskim niebem. Trwało to dosłownie ułamki sekund, zupełnie jak déjá vu albo reklama podprogowa. Obraz pojawiał się dosłownie między jednym a drugim mrugnięciem oka, poza polem widzenia, zawsze gdzieś z boku, z tyłu, za oknem lub w tafli kałuży. Najmniejszy ruch, próba złapania, uchwycenia tego, można powiedzieć, meteochronooptycznego zjawiska, były daremne, bo obraz pojawiał się z opóźnieniem. W chwili, kiedy informacja o nim docierała do świadomości, jego dawno już tam nie było. Temu wszystkiemu towarzyszyła zawsze dezorientacja, bo w takim momencie nie wiedziałem, czy wariuję czy mam wizje. Zaraz potem pojawiał się nie wiadomo skąd smutek i nostalgia za czymś nieokreślonym, a jednocześnie, wydawałoby się, doskonale znanym. Miałem niejasne odczucie, że w czasie tych krótkich chwil, między słowami, na momenty nie dłuższe niż ułamek sekundy, pojawiały się wyrwy, okna wychodzące gdzieś na zewnątrz, przepruwające ciemnostalowe niebo, które nie wiedzieć czemu wyglądało jak sklepienie zbudowane z masy zbitych i posklejanych ze sobą liter. Wszystko to trwało tak krótko, że nie sposób było dostrzec niczego, co znajdowało się po drugiej stronie. Jednak, pomimo że pokrywa zasklepiała się na powrót, można było poczuć przepływające przez powietrze cząsteczki niewidzialnego światła, przenikające do wewnątrz i biegnące dalej, aż do samych źródeł stworzenia. Miejsc, miałem wrażenie, pamiętających jeszcze dotknięcie samego Boga, ale całkowicie zapomnianych, zarośniętych mchem i zimnych.
                  Musiałem podświadomie bardzo przejmować się tymi przebłyskami, bo często jeszcze tej samej nocy śniło mi się, że po drugiej stronie tych tuneli, podprogowych okien majaczy dziwnie znajomy obraz postaci, rozmazanej, a jednocześnie niepokojąco podobnej do mnie samego. Coś jak moje własne odbicie widziane przez czasoprzestrzenny teleskop, łączący dwa różne światy i dwie różne pory roku. Miałem też wrażenie, że w tych na mgnienie oka otwierających się oknach pojawiają się również ledwo rozpoznawalne litery, znów widziane niby w lustrzanym odbiciu. Z drugiej strony towarzyszyło temu absurdalne, jak to we śnie bywa, przekonanie, że tak naprawdę nie jest to wcale odbicie, ale widok, jaki można uzyskać patrząc pod słońce na tył zadrukowanej strony.
                  • lubliner Onde estas? 9 03.09.08, 11:37
                    Kiedy te krótkie, dezorientujące przeskoki czasu i pór roku zaczęły pojawiać się częściej, zwróciłem uwagę na ich dziwną regularność. A stało się to przypadkiem, bo zorientowałem się, że dzieje się to głównie w dni robocze między 12:20 a 12:25. Z biegiem czasu przeszedłem nad tym do porządku dziennego, chociaż wysłałem parę mejli do Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Różne rzeczy się przecież w przyrodzie zdarzają, jeśli w Bieszczadach widać było ostatnio zorzę polarną, i to przez kilka nocy z rzędu, to dlaczego przez ułamek sekundy w środku zimy nie można zobaczyć lata? Ale na te mejle oczywiście nikt nie raczył odpowiedzieć. Ja na ich miejscu też bym nie odpowiedział, bo musiałem wyjść na niezłego świra. Za to przyzwyczaiłem do tych minisekundowych niespodzianek, choć z biegiem czasu zaczęły pojawiać się coraz rzadziej, w różne dni, ale zawsze mniej więcej o podobnej porze, wczesnym popołudniem. To, co nie dawało mi spokoju, to po jaką cholerę towarzyszyły temu wszystkiemu omamy z literami. Składałem to na karb kolokwiów, ale z drugiej strony nie mogę powiedzieć, żebym się za bardzo przemęczał i dużo czytał.
                    W tym samym czasie natrafiłem na coś, co nie było bezpośrednio związane z całym tym spiskiem, ale czułem, że w jakiś sposób się z tym łączy. Pewnego razu po klatce chodził gość i sprzedawał rozkłady jazdy. Do tego człowiek ten mówił, że coś się tam ma zmienić w niektórych liniach, ale nawet go dalej nie słuchałem, tylko kupiłem rozkład. Po pewnym czasie zauważyłem, że oba rozkłady, stary i nowy, były bardzo podobne. Pomyślałem, że domokrążca po prostu zrobił mnie w konia i wcisnął starą wersję. Trochę wkurzony a trochę zaintrygowany, zacząłem je szczegółowo porównywać, godzina po godzinie, linia po linii. Chciałem sobie chyba udowodnić, że nie zostałem zrobiony w balona i że jednak dobrze zrobiłem kupując nowy rozkład. Sprawdzałem, czy tak samo rozmieszczone są kursy prywatne i MPK, trasy, autobusy niskopodłogowe, święta, soboty, niedziele, świątki, piątki, wszystkie informacje, jakie można wyciągnąć z takiego rozkładu (a jest ich, sam się przekonałem, niesamowicie dużo, jakby nie było – te osiem linii, z tego dwie tylko ‘rzadkojeżdżące’, na każdą z reguły po 4 tabelki, razem około 24, w każdej tabelce w zależności od dnia, oczywiście, co najmniej 10-20 kursów, to daje w sumie jakieś 400 – 500 kursów). Plus naturalnie oznaczenia, że jak kółeczko – to jedzie tylko do granic miasta, że jak kwadracik – to do jakiejś wsi 10 kilometrów dalej. Przy okazji w rozkładzie linii 15a i 15b znalazłem mnóstwo literówek powtarzających się zresztą w obu wersjach. Czasy odjazdów powtarzały się jeden po drugim tak, że istniały rzekomo dwa kursy o 17:34, dwa o 14:56 itd. Choć dziwne, wtedy nie przykuło to mojej uwagi, gdyż szukałem różnic, a kursy obu piętnastek, mimo że zdublowane, w obu wersjach były identyczne.

                    12:45. 185,1 m n.p.m. 12:46. Autobus do Kołomyi. Wiatr południowo-zachodni. 11 m/s. Wołanie. Dlaczego wołasz mnie a potem milkniesz? Jeszcze trochę. Piwnice pod Królewską. Grożą zawaleniem. Rysy na sklepieniach. Jak tatuaż. Na Chopina też. 185,1 m n.p.m. Cisza. Mgła. Nie potrafię dosięgnąć. Wybacz mi. Dalekie dzwonki tramwajów. Zapach kawy. 185,9 m n.p.m. 12:59. Ciśnienie. Stłuczka na Turystycznej. Pod Leklerkiem. 12:59. 185,9 m n.p.m.

                    Poszukiwania zakończyły się dopiero, kiedy zacząłem analizować rozkład linii 12 (a zgodnie z prawem Murphy’ego – zabrałem się do niej oczywiście na końcu). Wreszcie znalazłem to, czego szukałem. Okazało się, że plany różnią się tylko kilkoma drobnymi szczegółami; na nowym rozkładzie kilka kursów dwunastki oznaczonych było kwadracikami, które ze względu na słabą jakość kserokopii były prawie niewidoczne. Według wyjaśnienia znajdującego się pod spodem, kwadraciki owe oznaczały kursy „tylko przy dobrej pogodzie”. Zdziwienie było ogromne, bo po pierwsze, dlaczego autobus ma kursować tylko przy dobrej pogodzie, a po drugie, kto niby ma decydować, czy pogoda jest dobra czy zła? Pierwsze pytanie można by od biedy wyjaśnić tym, że dwunastka kursowała do Konopnicy; było tam sporo ogródków działkowych, trochę lasu i może w zamierzeniu miała być to linia dla działkowiczów. Nadal jednak pozostawała kwestia pogody i jej oceny, bo jest to przecież sprawa bardzo względna. Było to wszystko tak absurdalne, że dopiero po dłuższej chwili zwróciłem uwagę na godziny ‘specjalnych’ kursów. Było ich każdego dnia po dwa i wszystkie odjeżdżały z pętli między 11: 30 a 12:40, czyli mniej więcej wtedy, kiedy zdarzały się ‘letnie przebłyski’.
                    Były więc w mieście dwa miejsca o nazwach mniej lub więcej zbieżnych z nazwami w języku portugalskim, które stanowiły jednocześnie końcowe dwóch widmowych linii autobusowych, nieistniejących na żadnych rozkładach. Jak się okazało, polskie nazwy w pewnym stopniu pokrywały się z portugalskimi. Końcowy 28 faktycznie znajdował się gdzieś na wschodzie, Campo Grande, czyli końcowy 25, mógł być odpowierdnikiem gminy Niedrzwica Duża, graniczącej z miastem od południa. Osobnym ewenementem była linia 12, co do której miałem przeczucie, że w jakiś sposób ma coś z tym wszystkim wspólnego. Gdzie jednak dokładnie znajdowały się te pętle, dlaczego właśnie one miały swoje portugalskie odpowiedniki i jak do tego wszystkiego miała się dwunastka, ciągle pozostawało tajemnicą. Najprostszym sposobem było wsiąść do każdego z autobusów – widm i po kolei, na własne oczy przekonać się, do jakich nieznanych miejsc wskażą drogę.
                    • lubliner Onde estas? 10 03.09.08, 11:38
                      W następnym tygodniu olałem wykłady i wybrałem się w podróż do ‘Oriente’. Na poszukiwanie linii 28 wyszedłem późnym popołudniem, kiedy robiło się już szarawo. Pogoda była jesienna raczej niż zimowa; pokapujący deszcz, chłodny, przenikliwy wiatr. Jednak do tego stopnia byłem podekscytowany celem podróży, że w ogóle mi to nie przeszkadzało. Stanąłem na Trzeciego Maja, tam, gdzie po raz pierwszy widziałem autobus tej linii. W tej całej ekscytacji wydawało mi się, że zabierze mnie przez ukrytą dziurę w czasoprzestrzeni w jakiś egzotyczny świat. Zacząłem wyobrażać sobie oazę lata na przedmieściach miasta: południowa architektura, zieleń w środku zimy, palmy, błękitne niebo. Tak się rozmarzyłem, że niemal nie zauważyłem 28, które pojawiło się na przystanku tak naturalnie, jakby zawsze tam było a dopiero teraz się zmaterializowało.
                      Kiedy rozsiadłem się w niemal pustym jelczu musiałem się zdrzemnąć, bo nie pamiętam nic od momentu, kiedy autobus skręcił w Lipową, aż do chwili, kiedy ocknąłem się na końcowym. Właśnie gasł silnik i za drzwiami znikali ostatni pasażerowie. Wysiadając, zerknąłem na zegar w autobusie; była na nim 12:07. Zdziwiło mnie to, bo trasa na pewno nie była na tyle długa, żeby autobus jechał ponad godzinę. Mój zegarek wskazywał jednak ten sam czas, a więc o pomyłce nie mogło być mowy. Wytłumaczyłem sobie to po prostu drzemką i korkami przy remontowanej od wielu miesięcy Zygmuntowskiej. Gdy wysiadłem, spotkało mnie przykre rozczarowanie, bo nigdzie nie zobaczyłem ani palm, ani błękitnego nieba, ani południowej architektury. Pusta, połatana droga biegła w dal w szczerbatym tunelu nagich drzew. Po jednej stronie ciągnęło się brunatne pole, na końcu którego majaczyła linia lasu. Po drugiej widać było gołe, obdrapane bloki z płyty, a przed nimi, pośrodku błotnistego, pustego placu dumnie wznosiła się Biedronka. Wtedy dopiero zorientowałem się, że stoję w błocie: chodnik kończył się parę metrów za mną. Wokoło walały się przemoknięte niedopałki i śmiecie, wśród których królował podgniły, sczerniały i na wpół wyskubany słonecznik. Zrezygnowany pomyślałem, że podejdę do kierowcy i zapytam się wprost, dlaczego na tabliczce widnieje nazwa ‘Oriente’, a samej linii nie ma na rozkładach. Zapukałem w okno a kiedy kierowca je uchylił, wyraźnie niezadowolony, że wpuszcza do ciepłej kabiny mroźne powietrze, grzecznie wyłożyłem mu swój problem. On cały czas patrzył na mnie jak na idiotę, po czym powiedział, że to nie on wymyśla nazwy ulic, nie on opracowuje rozkład jazdy i że za osiemset złotych miesięcznie nie będzie się nad tym, kurwa, zastanawiał. Po tej tyradzie wyjąkałem tylko ‘aha’ i przez 20 minut, w błocie i deszczu czekałem na kurs powrotny.

                      04:13. Znów byłaś, kiedy spałem. 2,1°C. Zostawiłaś ślady. Pył. Jeszcze ciepły. Znów te same miejsca. Czuję trzy. Wiem, że jest jeszcze jedno. Gdzie? Zagubione sanktuarium. Oparłaś się i pochyliłaś. Smak. Twój. Na całej długości Alei. Zaczyna kropić. Stratus fractus. 0,2mm. 0,6mm. 5,3mm. Wszystko zmyje. Spłynie. Jak akweduktem. 6,0mm. 2,1°C. 186 m n.p.m. Czy to szczęście? Bezchmurnie. 04:41. Czuję je. Wyjeżdżają z zajezdni. Liczę. 1946, 1963, 2089, 2034. 2045 nie zapalił. Pięć ikarusów, siedem jelczy, cztery neoplany, jeden solaris. Trolejbusy od 704 do 712. Pada. Smak coraz słabszy. 1,5°C. Cztery sanktuaria. 04:55. 905hPa. 186 m n.p.m.

                      Wróciłem oczywiście mocno rozczarowany, do tego zły, bo musiałem godzinę czekać na następny kurs trzęsąc się z zimna w dziurawej wiacie. Na dobrych kilka dni odeszła mi ochota na zwiedzanie przedmieść. Do tego przebłyski lata znikły zupełnie, wszystko się uspokoiło i wróciło do normalności. Jakoś przebrnąłem przez sesję, nawet przez egzamin z metod, który dwie trzecie roku przełożyło na marzec, z powodu egzaminującej pani profesor znanej jako ‘Terminator’. Miała już na koncie dwoje studentów, którzy popełnili samobójstwa skacząc z ostatniego piętra budynku uczelni, wybierając raczej śmierć niż perspektywę egzaminu komisyjnego.
                      Nadeszły ferie, wszyscy rozjechali się do domów i w mieście zrobiło się niesamowicie nudno. Postanowiłem wykorzystać wolny czas na zbadanie drugiej linii widmo: 25. I kiedy szedłem Lipową pod cmentarz, tam, gdzie w listopadzie widziałem 25, olśniło mnie, że Praça do Liberdade to przecież ‘plac wolności’, a Plac Wolności oddalony jest od Lipowej tylko o kilkaset metrów i doskonale nadaje się na przystanek początkowy. Jeśli nazwa na tabliczce pokrywa się z rzeczywistością, to teoretycznie 25 powinno zaczynać kurs na Placu Wolności właśnie. Zawróciłem więc i podekscytowany odkryciem skierowałem się w tamtą stronę. Na przystankowym rozkładzie po numerze 25 nie było oczywiście śladu, oficjalnie jeździła stamtąd tylko ósemka. Postałem trochę na pętli, obejrzałem dokładnie wszystkie okoliczne wystawy, szczególnie te z książkami, bo cały czas miałem nadzieję, że a nuż natknę się na jakiś nowy plan miasta. Naturalnie niczego nie znalazłem, kupiłem tylko gazetę, do której i tak nie zaglądnąłem, bo cały czas zerkałem, czy nie nadjeżdża 25. Tymczasem minęło dobre półtorej godziny, w międzyczasie przyjechały i odjechały dwie ósemki, podczas gdy w całym życiu widziałem do tej pory tylko jedną. W pewnym momencie zacząłem mieć dosyć całego tego śledztwa, ale właśnie zbliżało się południe i postanowiłem się przekonać, czy z tego miejsca będzie słychać hejnał wygrywany z ratusza. Dokładnie w momencie, kiedy rozległy się pierwsze dźwięki hejnału, na pętlę przy Placu Wolności zajechało 25.
    • tawny Re: Onde Estas cd 15.08.08, 04:07
      [...] Następny dzień zaczął się, można powiedzieć, zwyczajnie: 6:15 – budzik , 7:00 – śniadanie. Słońce powoli wstawało, rzucając wąską strugę jaskrawego światła na stolik w moim ciasnym pokoju na Ursynowie. I właśnie wtedy, kiedy mrużąc oczy przed porannym brzaskiem przeżuwałem powoli następny kęs czerstwego chleba posmarowanego cienko pasztetem powróciły obrazy minionej nocy. Tramwaj, autobus, kierowca. O co właściwie chodziło? Przez chwile zastanawiałem się nad ulatującymi szczegółami tego przedziwnego snu, ale krótkie spojrzenie na zegarek strząsnęło brutalnie reszki nocnych omamów z moich powiek. Łyknąłem jeszcze resztkę kawy i pospiesznie rozejrzałem się w poszukiwaniu czegoś do ubrania. Moje stare dżinsy namierzyłem szybko, leżały na samym środku przedpokoju, przewrócone na lewą stronę. Czasem zastanawiam się, dlaczego nie robi się ubrań dwustronnych. O ile łatwiej było by je zdejmować i ubierać. Z koszulą poszło gorzej. Ta wczorajsza już nie nadawała się do użytku. Kilkudniowe plamy, brak paru guzików i szerokie naddarcie materiału przy kieszonce zupełnie dyskwalifikowały ją w dzisiejszym, szczególnym dniu. Nie zniechęciłem się jednak, i po kilku chwilach poszukiwać odnalazłem całkiem znośną koszulę za akwarium. Było ono akwarium tylko z nazwy, woda już dawno wyschła a na dno i ścianki porastała gruba warstwa burej pleśni. Nie pamiętam, co stało się z rybkami. Jeszcze tylko buty i marynarka i już biegłem klatką schodową, skacząc po dwa, trzy schody. Kiedy wpadłem na przystanek czwórka właśnie odjechała. Popędziłem w przeciwną stronę, żeby złapać jakiś autobus. Na przystanku zgromadziło się sporo osób. Dysząc ciężko, uśmiechnąłem się po nosem. Powinienem zdążyć. Jednak minuty płynęły nieubłaganie a autobus nie nadjeżdżał. 7:40. Nienawidzę systemu komunikacji miejskiej w tym mieście. Nieprzemyślane trasy, niezsynchronizowane rozkłady jazdy i niesamowity tłok powodowały, że podróż z domu na uczelnię często zajmowała trzy kwadranse. Rozejrzałem się po przystanku. Ludzie robili wrażenie zrezygnowanych i zniechęconych, ale może to po prostu wczesna godzina nie pozwalała by mocje, tak widoczne w trakcie popołudniowego szczytu, uwidoczniły się w swojej pełnej krasie. Tłum nagle poruszył się i z zza zakrętu wyłonił się już porządnie zatłoczony autobus. Facet obok mnie, który tak niefortunnie zawisł na uchwycie, że jego nos nieco poniżej mojego barku, co chwilę puszczał mi to zrozpaczone to zniesmaczone spojrzenia, ale zignorowałem go całkowicie. Przecież to nie moja wina. Gdyby ZTM dorzucił kilka autobusów, takie sceny nie miały by miejsca. Gdy dotarłem na miejsce, pod drzwiami panowała już niezła schiza. Postanowiłem rzucić wszystko na jedną szalę i na ochotnika zgodziłem się wejść następny. Profesor przyjął mnie siedząc, co znając jego nieco narwany charakter, przyjąłem za dobrą monetę. Fryzjer, bo tak go nazywaliśmy, nosił krótkie, przystrzyżone wąsy i okulary w śmiesznych, grubych oprawkach, zza których błyskały małe, ruchliwe oczka. Wymieniliśmy parę zdawkowych zdań, po czym wręczył mi kartkę z kilkoma zadaniami. Usiadłem. I właśnie wtedy, czytając treść zadań, wróciłem pamięcią do obrazów minionej nocy... „Dwa tramwaje wyjeżdżają na tą samą trasę, jeden o 6:09, drugi o 6:13, z przeciwległych końców. Oblicz...”, „Szczelny cylinder wypełniono gazem o temperaturze 19,4°C na wysokości 157,5m n.p.m. Jak zmieni się ciśnienie...” Z największym trudem zebrałem myśli i zacząłem pospiesznie rozwiązywać zadania. Temperatura, ciśnienie, wysokość... liczby zawirowały mi przed oczami. Następną rzeczą, którą pamiętam, była twarz pochylającego się nade mną profesora. Wzdrygnąłem się. Przecież profesor miał twarz kierowcy tamtego autobusu! Chyba naprawdę źle za mną. Jakoś w końcu doszedłem do siebie a Fryzjer sprawdził moje zadania. Trochę było błędów, ale zaliczył. Na odchodne rzucił tylko coś, żebym bardziej uważał. Jasne! Wypadłem w wyśmienitym nastroju na korytarz, po czym wyżebrałem od Długiego skręta. Dorzucił mi jeszcze jakieś piguły. Po chwili czułem, jak problemy przestają być problemami, a nerwowość kolegów wydała mi się wyjątkowo przezabawna. Drogę do domu pokonałem tramwajem 28. To ten, który jeździ do najdalszych dzielnic, a podróże nim są wyjątkowo malownicze. To chyba jakaś nowa linia, bo wysiadłem pod samą chatą, i nie pamiętam żebym się przesiadał. Gdy wchodziłem do domu, było koło południa. Zbig spał jeszcze. Położyłem mu jedną pigułę koło łóżka. Zdjąłem koszulę i spodnie. 12:12. 157,5m n.p.m. Odlot.
      • lubliner Onde Estas 11 09.09.08, 20:14
        Znowu czułem się trochę tak, jakbym jechał w jakieś egzotyczne miejsce, ale złudzenie to szybko się rozwiało. Autobus przejechał przez Narutowicza, potem Lipową w dół, tam, gdzie po raz pierwszy go widziałem, a potem skierował się na południe przez slumsy na Dworcowej. Wyjechał z terenu zabudowanego, a po prawej stronie pojawiła się tafla Zalewu. Pamiętając wątpliwości związane z czasem przejazdu 28, który okazał się być nienaturalnie długi, starałem się spoglądać na zegar w autobusie, ale wszystko wydawało się być w porządku; kiedy skręcaliśmy w Krężnicką była 12:18. Obserwowałem też wsiadających ludzi, ale tu też nie zauważyłem niczego dziwnego: jakiś dziadek, starsza kobieta z dzieckiem, gość w dresach i skórzanej kurtce, dziewczyna z mopsem. Przypomniałem więc sobie o gazecie i zabrałem się do jej przeglądania. Jak zwykle ominąłem wiadomości z kraju i zacząłem od świata, a gdy tam nie było nic interesującego, chciałem przejść od razu do sportu, ale moją uwagę przykuł dodatek lokalny. Były to artykuły o perspektywach rozwoju regionu, między innymi planach zagospodarowania dawnego poligonu na północy miasta. Oczywiście nie mogło obyć się bez afer przy przetargach i niedorzecznych pomysłów, jak na przykład zbudowanie parku rozrywki przez Michaela Jacksona. Urząd miasta miał jeszcze w planie wybudowanie w centrum windy widokowej, która byłaby najwyższą konstrukcją na prawym brzegu Wisły. Jakiś czytelnik w liście otwartym znowu podnosił kwestię tramwajów. Był także news o tragicznym wypadku. Załączone było zdjęcie leżącego na ulicy czarnego worka. Były to zwłoki mężczyzny, który usiłował dokonać kradzieży drutów trakcji trolejbusowej. Jego zwęglone ciało znaleziono w nocy na jednej z pętli, a policja próbowała ustalić, dlaczego w trakcji był o tej porze prąd. Sugerowano jakieś malwersacje z udziałem zakładów energetycznych. Kiedy skończyłem, autobus jechał przez las, dosyć długo kluczył wąskimi dróżkami, po czym wytoczył się na główną szosę. Nie ujechał jednak daleko, bo zaraz zatrzymał się w wyżwirowanej zatoczce najwyraźniej pełniącej funkcję pętli. Spojrzałem na zegar i znów spotkała mnie niespodzianka: była 12:41. Kiedy zaczynałem przeglądać gazetę, musiało być po 12:25, bo wcześniej gapiłem się jeszcze na pasażerów, potem musiało minąć trochę czasu, nim przeczytałem wszystkie newsy z regionu. Nie jestem mistrzem szybkiego czytania, wręcz przeciwnie, a wyboje i skaczący druk nie przyspieszały lektury. Później była jazda przez las, z trzema przystankami, więc musiało to trwać nie mniej niż dziesięć minut, czyli razem co najmniej 30. A wychodziło na to, że wszystko to zajęło nie więcej niż dziesięć. Kiedy wysiadłem, zrozumiałem, że moje złudzenia znowu zostały rozwiane. Na skraju żwirówki żałośnie sterczała stara, stalowo-drewniana wiata poobklejana starymi ogłoszeniami o festynie z występem śpiewającego sobowtóra Maryli Rodowicz. Przede mną stała krzywa tabliczka z napisem ‘Niedrzwica Duża 4km’. Wokół połatanej drogi porozrzucane były w oddali szare domki. Zaczął wiać zimny wiatr zacinający drobnym deszczem, a po niebie toczyły się zwały ciemnych chmur. Dla świętego spokoju sprawdziłem jeszcze, czy przypadkiem na przystanku nie ma żadnego rozkładu. Oczywiście nie było. Znów zostałem z niczym i w punkcie wyjścia, jeśli nie liczyć dziwnie wolno płynącego czasu. Zapaliłem papierosa. 25 stało ze zgaszonym silnikiem, a kierowca z zapałem wertował jakąś książkę. Pomyślałem, że spróbuję z nim zagadać, lecz kiedy podszedłem do drzwi i zapukałem, w ogóle nie zareagował i nie podnosił oczu znad druku. Dopiero kiedy się dokładnie przypatrzyłem, okazało się, że w uszach ma słuchawki i porusza ustami, nucąc pewnie jakąś piosenkę.

        186 m n.p.m. 5:01. Przywracasz mi życie. Mróz. Cisza. Rusza 9. Neoplan. Nr 2056. Zamarznięte krople. Nie stąd. 5:03. -4,1ºC. Nie wiem ile wytrzymam. Czy jestem twoim odbiciem? Może jest odwrotnie? Wyładowania w trakcji na Męczenników. Zapach spalonych włosów. Czy zapach morza? 5:10. Kolejne dźwigi. 186 m n.p.m.

        Byłem bardzo ciekaw, czy podobne anomalie czasowe powtórzą się w trzecim, ostatnim już autobusie linii 12. Postawiłem sobie za cel ciągłe kontrolowanie czasu, nawet, gdybym miał bez przerwy gapić się na zegarek.
        W międzyczasie postanowiłem zrobić to, co już od dłuższego czasu chodziło mi po głowie. Otóż pewnego piątku spotkałem się z Bulem i po trzeciej czy czwartej kolejce zdobyłem się na odwagę, aby opowiedzieć mu o swoich odkryciach. Było mi ciężko zacząć tę rozmowę, bo nie byłem pewny, jak zareaguje. Kiedy sam opowiadał własne teorie raczej nikt nie traktował tego serio, chyba łącznie z nim samym. Teraz jednak sprawa była poważna. Sądziłem, że kto jak kto, ale człowiek, w którego umyśle rodziło się tyle szalonych i absurdalnych pomysłów, weźmie to wszystko poważnie i pomoże mi w rozwiązaniu zagadki. Ale kiedy zacząłem mu o wszystkim opowiadać, z twarzy Bula jakoś dziwnie szybko znikać zaczął jego typowo alkoholowy uśmiech, obie dłonie kurczowo zacisnęły się na kuflu a oczy zaczęły biegać po okolicznych stolikach. Wtedy myślałem, że zainteresował się grupą licealistek siedzących po naszej lewej stronie albo zorientował się, że jedna z kelnerek to jego była dziewczyna. Kiedy skończyłem, Bulo rzucił tylko zdawkowo, że super sprawa i że pogadamy za chwilę po czym wstał i poszedł do toalety. Po dłuższej chwili wrócił cały rozgorączkowany: okazało się, że kupując papierosy poznał przy barze jakąś super laskę i właśnie zaprosił ja do stolika. Faktycznie, laska przyszła, rzeczywiście była niezła, ale oczywiście musiałem dać spokój roztrząsaniu trapiącego mnie problemu jeśli nie chciałem zrobić z nas obu wariatów. Wtedy myślałem, że to był przypadek, i potem jeszcze kilkakrotnie próbowałem napomykać Bulowi o dręczących mnie wydarzeniach. Za każdym razem bezskutecznie. Nie chciał lub nie potrafił ze mną o tym rozmawiać, być może podejrzewał, że się z niego nabijam albo bał się, że straci monopol na dziwne teorie. Była też inna możliwość, której jednak wolałem nie brać pod uwagę. Zrozumiałem, że jestem skazany na stanięcie z tajemnicą oko w oko, zupełnie sam.

        12:59. 186,5 m n.p.m. Szuka. Węszy. Biedny mały człowiek. 2,1ºC. Poczuł tajemnicę. Nie tak łatwo. Nie tak szybko. Dziesiątki. Setki lat czekania. 186,9 m n.p.m. Być może na próżno. Z południa na północ. Z północy na południe. Wydęte żagle. Wiatrem jest cisza. Nie z tego świata. Twoje echo. Obraz ze snu. Światła. Tysiące mrugających świateł. 12:59. Więcej energii. Wyżej. 2,3ºC. Prąd z trakcji. Pałąki nie wytrzymują. Spadają. To nic. Wyżej. Bliżej mrugających świateł. W dole. 990hPa. 187,1 m n.p.m.

        Z 12 nie poszło jednak tak łatwo jak z 25 i 28. Kursów ‘specjalnych’ jeżdżących przy ‘dobrej pogodzie’ było mało, zaledwie dwa dziennie, ale w tamtym tygodniu była ona wyśmienita. Cały śnieg stopniał, świeciło słońce a w powietrzu czuć było wiosnę, chociaż do jej kalendarzowego początku było jeszcze bardzo daleko. Mimo tego, za każdym razem, kiedy wychodziłem na przystanek, autobus nie przyjeżdżał.
        • lubliner Re: Onde Estas 12 11.09.08, 08:16
          Po paru dniach pogoda się popsuła i już zupełnie straciłem nadzieję na przejażdżkę linią 12 kursem ‘tylko przy dobrej pogodzie’. Postanowiłem jednak spróbować po raz ostatni i, pomimo siąpiącego deszczu pewnego ciemnoszarego dnia, poszedłem na przystanek. Tam czekała mnie niespodzianka, bo po chwili z mżawki wyłonił się jelcz M11 o numerze 12. Pomyślałem, że jak zwykle w MPK wszystko działa na opak i że o tym, czy pogoda jest dobra czy nie decyduje jakiś szaleniec-synoptyk, Frankenstein meteorologii, przy którym Bulo jest uosobieniem racjonalizmu i naukowej powagi. Tym razem pamiętałem o kontrolowaniu czasu, ale, co dziwne, żadne anomalie nie wystąpiły. Dwunastka przecinała miasto z północy na południe; czas na mojej komórce zgadzał się z czasem na zegarze autobusu, nie spałem ani nie czytałem gazety. Do tej pory pamiętam każdy szczegół podróży, na przykład gościa z dużym plecakiem, który wsiadł na Kraśnickich i nie skasował biletu za bagaż albo dużą niebieską ciężarówkę z napisem ‘Caravella’, którą kilkakrotnie mijaliśmy w korku.
          Zgodnie z planem autobus nie zatrzymał się na swoim zwykłym końcowym (chociaż znów zostałem jedynym pasażerem), ale pojechał jakieś 400 metrów dalej i stanął w wąskiej zatoczce, przy której nie było nawet słupa z przystankową tabliczką. Tym razem również w zasięgu wzroku nie było niczego, co mogłoby choćby w najmniejszym stopniu wydać się podejrzane. W oddali widać było plac budowy – czteropiętrowe szkielety bloków i kilka dźwigów. Bliżej ciągnęły się parterowe baraki, przy drzewie sterczała obdrapana deska z napisem ‘Wulkanizacja’, a za nią ogromny baner ‘Wizy białoruskie’. Za mną chwiała się na wietrze tabliczka wyznaczająca granicę miasta. Tym razem nie usiłowałem rozmawiać z kierowcą ani nawet nie czekałem na powrotny kurs, tylko piechotą wróciłem się dwa przystanki wstecz, skąd odjeżdżały jeszcze dwie inne linie.
          Dopiero kiedy tak wracałem, trzęsąc się na tylnym siedzeniu przegubowego jelcza nie pamiętam już jakiej linii, zaczęło ogarniać mnie poczucie ogromnego zawodu. Trzy podróże pełne nadziei na rozwiązanie zagadki i trzy rozczarowania. Każde z miejsc miało lub mogło mieć coś wspólnego z portugalskimi nazwami; z dwunastką nic, jak mi się wydawało, się nie łączyło. Rozczarowanie po pewnym czasie minęło, ale miałem odczucie, że te trzy odległe miejsca stały się podwójnie dalekie. Jakby zakotwiczone były w jakimś innym, podskórnym świecie, prześwitującym przez naskórek jak uwięzione pod nim drobinki ziemi, pamiątki po otarciu czy upadku. Kiedy wspominałem podmiejskie eskapady, miałem wrażenie, że rozciągały się one w czasie, rozrastały do rozmiarów całych opowieści. Opowieści te, niczym trzy bajki, różniły się, ale zlewały w jedną, wspólną fabułę, mieszając nierealne z realnym, rzeczywistość z jej odbiciem. Przenikanie się tych przestrzeni było miejscami tak silne, że traciło się rozeznanie, co jest prawdą, a co kłamstwem, co wspomnieniem, a co wytworem wyobraźni. Oczywiście, istniała też możliwość, której chyba najbardziej się bałem, możliwość, że oba te światy są złudzeniem, rojeniem jakiegoś szalnonego umysłu. Myśl tę jednak odganiałem ze wszystkich sił. Było mi o tyle łatwiej, że wkrótce pojawiły się nowe elementy układanki.

          16:09. 187,3 m n.p.m. Cztery sanktuaria. Opowiadane każdego dnia. Odległy szum. Stukot. Odbija się jak echo. -1,2ºC. I wrasta w ulice. Nieodróżnialny. Ale nie ginie. Wiatr słaby. Południowy. Echo innego oddechu we własnym. Sylwetka. Odbicie w kałuży. Ledwie dostrzegalny cień. Czarna flaga na horyzoncie. Smuga kondensacyjna. Przesuwa się na południowy zachód. 1013hPa. 16:10. 187,6 m n.p.m.

          Pamiętam, że pewnego wieczoru pojechałem po coś do Bula, na południowy kraniec miasta, na Czuby. Ta ogromna dzielnica zawsze była dla mnie tajemnicza i odległa, jak gdyby środek miasta rozdzielało wielkie lustro, odgradzające północ od południa. To, co na południu, zdawało się być rozmazanym odbiciem tego, co na północy. Nie było to jednak odbicie wierne, a zniekształcone, porozciągane i obce, zupełnie jak we śnie, w którym wchodzi się do własnego domu, ale nagle okazuje się, że tam mieszka ktoś inny, nieznany. Południowa część miasta była niby podświadomość, w którą można częściowo zajrzeć, do pewnego stopnia odkryć i oswoić. Ale wiadomo było też, że zawsze pozostaną w niej obszary niezbadanej dżungli, jądra ciemności nieobecne ani w świecie, lustrzanym, południowym, ani w tym realnym, północnym (a że to ten północny jest realny świadczyć może chociażby fakt, że to właśnie tam znajduje się Real).
          Kiedy wieczorem wracałem od Bula, szedłem słabo oświetloną ulicą. Było zimno i pusto. Niby wiedziałem mniej więcej, w jakiej okolicy jestem, ale strony zupełnie mi się pomieszały i w pewnym momencie całkiem straciłem orientację. Wszystko wyglądało niby znajomo, ale jednocześnie inaczej. Wreszcie natrafiłem na jakiś przystanek. Daleko za ulicą majaczyły bloki, światła dźwigów, a między nimi świecił neon Biedronki. Przed tym wszystkim ziała ciemna plama, pewnie wąwóz, od których roiło się na Czubach, a w każdym grasują ekshibicjoniści. Wydawało mi się też, że widać łunę Leklerka, ale równie dobrze mogło to być coś innego. Podszedłem do przystanku. Była to stara, drewniano-stalowa wiata, nie przypuszczałem, że jeszcze można takie spotkać w mieście. Rozkładu nie było, musiałem więc czekać, strasznie swoją drogą ciekawy, co też za autobus albo trolejbus przyjedzie.
          W międzyczasie przyszło dwóch kolesi, chcieli fajek, ale sam już nie miałem, więc siedli na połamanej ławce przytupując z zimna, klnąc najpierw na pogodę a potem na jakąś Elkę czy Gośkę, że to kurwa, że się puka ze wszystkimi wokoło. Z początku słuchałem sobie ot tak, jednym uchem wpadało a drugim wylatywało, tymczasem oni zaczęli obrabiać jakiegoś gościa, związanego chyba jakoś z tą Elką czy Gośką, i w pewnej chwili jeden z nich powiedział o nim ‘jebany Portuges’. Wtedy zacząłem słuchać uważniej. Kolesie zaczęli mówić o jakimś klubie, do którego ta laska niby chodziła, i tam chyba tego ‘jebanego Portugesa’ znalazła. W pewnym momencie padła nazwa tego klubu. Nie wiem, czy dobrze słyszałem, ale to było coś, co brzmiało jak „Hawana”. Pierwszy raz w życiu o takim czymś słyszałem, chociaż dużo różnych miejsc teraz otwierają w mieście, i nie mogłem dać głowy, że coś takiego nie istniało. Potem jednak gadałem z Ewką na gadu gadu, bo ona w takich knajpiarskich klubowych się obraca, ale ona nic o takim klubie nie słyszała. A kto jak kto, ale Ewka zawsze była zorientowana w takich rzeczach, nie wiem skąd i jak, ale zawsze wiedziała o nowych knajpach czy pubach. Tu znała barmana, tam właściciela, tam znowu pracowała koleżanka, tam poszła z jednym kolegą, tam z drugim, jednym słowem encyklopedia lokalnej rozrywki i gastronomii, chodzący folder reklamowy (lub czasami anty-reklamowy). Albo, jak kto woli, istna panorama firm, dział knajpy bary kluby. Więc kiedy ona nic nie wiedziała o takim miejscu (a sama była zdziwiona), to nie wiem, kto mógłby wiedzieć. Chyba tylko ci dwaj kolesie na przystanku, ale nie miałem ich ochoty wtedy o nic pytać: ich rozmowa zeszła, jak się zorientowałem, na jakiś kradziony towar i nie chciałem wchodzić z nimi w żadną interakcję, mimo że zżerała mnie ciekawość.
          • lubliner Re: Onde Estas 13 12.09.08, 11:39
            Ciekawość to chyba jednak nie całkiem dobre słowo. Był to raczej nieokreślony niepokój, poczucie, że jest się blisko czegoś nieogarniętego, czegoś, co jest tuż obok, ale jednocześnie niesamowicie daleko. Zresztą nie miałbym okazji się zapytać, bo przyjechało 45, kluczące gdzieś po południowych obrzeżach miasta i które widziałem chyba drugi raz w życiu. Goście wsiedli i pojechali, a zaraz potem przyjechało 26 i dopiero po dwóch przystankach zorientowałem się w swoim położeniu. Jednocześnie zorientowałem się też, że jadę w odwrotnym kierunku, jeszcze dalej na południe. Wysiadłem więc pod Zusem, podszedłem do Leklerka i złapałem czwórki. Jednak nim wygramoliłem się z 26, czekając, aż jakaś starsza kobieta przepchnie się ze swoimi siatami przez wąskie przednie drzwi, wydało mi się, że w kabinie kierowcy, na brudnej szmacie obok deski rozdzielczej, leżała niewielka książeczka a na niej napis, jakże by inaczej, ‘Rozmówki portugalskie’. Wydanie wyglądało na dosyć stare, z wyblakłą, zielono-czerwoną okładką i dużym tytułem. Nie wiem, czy naprawdę tam były, czy to ja już po prostu wariowałem i sam dorabiałem sobie coraz to bardziej absurdalne historie.
            Następnego dnia dosyć niespodziewanie trafiłem na bardzo podobną książkę w antykwariacie, w którym sprzedawałem podręcznik do zasobów ludzkich. Za pieniądze z podręcznika oczywiście od razu kupiłem rozmówki. Nie było to nic specjalnego. Wydane przez PWN, w Katowicach w 1974 roku, a wśród autorów i redaktorów nie było nawet żadnego portugalskiego nazwiska. Odkrycie to nie wniosło zatem nic nowego. Raczej jeszcze większy niepokój i nowe pytania, bo po co kierowcy MPK rozmówki portugalskie? Możliwe, że uczy się w trakcie postojów, jako hobby, ale takie wyjaśnienie nie było za bardzo przekonujące.

            00:45. 187,9 m n.p.m. Nie mogę spać. Kluby. Pulsacja. Pod skórą, głęboko. 2,1°C. Wracają. Tupią. Czasem śpiew. 00:46. Nie czuję go. Zawsze mniej czuję pijanych. Są lżejsi. Wiatr słabnie. 10km/h. 4 km/h. 913hPa. Jest. Milczy. Zupełnie, jakby wiedział, że ona jest blisko. Mruganie świateł. Jak w we śnie. Nie. To dźwigi. 00:46. Kiev Express. Jak widmo. Czy to szept? Znowu? On słyszy. Stratusy. 2.0°C. Dziś w nocy nic. Ani milimetra. 00:47. 188,1 m n.p.m.

            Tymczasem nadszedł 14 lutego i razem z Bulem i Zybim postanowiliśmy urządzić sobie alternatywne walentynki. Puściliśmy się w miasto starym szlakiem gastronomiczno-browarniczym. Zaczęliśmy w Epoce, potem były, w kolejności, Szewc, Sarmata, Dyszon czyli dawny Cap, o ile dobrze pamiętam zawadziliśmy też o Fluid, gdzie odbywała się impreza reggae. Kontrolnie zajrzeliśmy też do Czterech Pokoi i Koyota. Potem z tą kolejnością już tak nie jestem za bardzo pewien. Mam jeszcze w głowie obraz, że kiedy szliśmy Krakowskim, to mijaliśmy Heńka-schizofrenika, tego, który w skórzanych spodniach, z butelką lub książką w ręku i słuchawkami na uszach krąży po dziedzińcu uniwerka, rozmawia ze studentami, a częściej z urojonymi postaciami. I nawet nie są to rozmowy całkiem od rzeczy, jakby Heniek tylko nieznacznie odchylał się od rzeczywistości, trzymał się jej jak cienkiej liny zawieszonej nad przepaścią szaleństwa. Po takiej właśnie linie zdawał się iść wtedy na Krakowskim: z głową wzniesioną w niebo, z rozłożonymi rękami, w których trzymał butelkę i reklamówkę, stawiał krótkie, ostrożne kroki, jak wielki ptak wzbijający się do lotu. My natomiast żeglowaliśmy dalej, coraz bardziej oddalając się od macierzystego portu starówki i kierując się na rozległe wody śródmieścia.
            Mijając Chopina chcieliśmy wstąpić do Alternatywy, ale z jakiegoś powodu tego nie zrobiliśmy. Pamiętam, że niedługo potem, gdzieś w okolicy Lipowej, spotkaliśmy dwie laski od Bula z roku, które zaczęły mówić coś o jakimś nowym klubie, w którym miał być akurat wtedy wieczór portugalski. Jak to usłyszałem, to momentalnie wróciła mi świadomość, a przynajmniej tak mi się wydawało. Od razu byłem gotowy tam iść, choćby sam. Bulo nie bardzo miał ochotę, Zybi też, tym bardziej, że nie miał już fajek. Ale dziewczyny zaczęły się wdzięczyć, mizdrzyć i marudzić tak ostentacyjnie, że chyba ślepy by się zorientował, o co biega. Na wszystkich nas opadła alkoholowa mgła i bezwład, a że one były całkiem całkiem i obiecały, że jeszcze jakieś koleżanki w tym klubie mają spotkać, i że w ogóle to potem możemy pójść do nich na stancję, więc daliśmy się im prowadzić jak baranki, w zupełnym amoku. Za nic nie pamiętam, którędy nas prowadziły, tylko tyle, że szliśmy dosyć długo, w milczeniu, a ja cały czas gapiłem się na nogi tej, co szła tuż przede mną, aż w końcu znaleźliśmy się w jakiejś bramie, a potem we wnętrzu klubu. Faktycznie, leciała brazylijsko brzmiąca muzyka, ni to samba ni to jakaś latino bossa nova, tłum ludzi, ostre, kolorowe stroboskopy, duży bar. Nasze laski gdzieś znikły, zostaliśmy sami pośrodku falującego parkietu i plam świateł biegających po ciałach tańczących. Po chwili straciłem z oczu Zybiego i Bula, który w międzyczasie zdążył już wetknąć mi do ręki browar. Było mi już zupełnie wszystko jedno, gdzie oni są i gdzie się podziały dziewczyny. I z tym nadpitym piwem zacząłem jakoś tak płynąć raz w górę, raz w dół, niby tańcząc, ale chyba tak naprawdę w ogóle się nie ruszałem z miejsca, tylko zacząłem przydeptywać plamy świateł, okrągłe, kolorowe kółeczka biegające pod nogami jak tysiące fosforyzujących mrówek. Wszystko zaczęło poruszać się w zwolnionym tempie, wręcz zastygać w chaosie barw i dźwięków. Chciałem, żeby to trwało jak najdłużej, całą wieczność. Kółeczka na podłodze poruszały się coraz wolniej, muzyka ucichła, oddaliła się, tak jak słaby sygnał odległej, ledwo słyszalnej stacji radiowej tonie w pożerającym ją szumie. Ten szum zdawał się wzbierać na sile, aż w końcu zaczął przypominać dalekie echo oceanu rozbijającego się o niewidoczny stąd brzeg. I w pewnym momencie spojrzałem w stronę didżeja i mógłbym przysiąc, że zamiast kolesia za konsoletą stała nieruchoma kobieta otulona czarnym szalem. Wydawało mi się, że słyszę jej śpiew, a może były to słowa didżeja, nie wiem, w każdym razie przez cały ten szum przebijały się jakieś słowa, niby obce, ale dziwnie znajomo szeleszczące. Byłem pewien, że je rozumiem i choć słyszałem je całkiem wyraźnie, nie potrafiłbym powtórzyć żadnego z nich. W głowie pojawiła się niezbita pewność, że znaczenie, jakie niosły, scalało wszystkie świetlne kółka w jeden promień łączący początek i koniec, wschód i zachód, pierwszą i ostatnią stronę, biegnący od samego źródła aż do najdalszych granic znanego świata, podświetlający słowa jak fosforyzująca dioda w klawiaturze telefonu. W pewnym momencie zdawało mi się, że w półmroku, do którego nie sięgało światło, zaczął się tumult, chaotyczna panika. Miałem wrażenie, że kolorowe kółka na podłodze przemieniać się zaczęły w słowa, a te zaczęły nagle rozjeżdżać się i znikać, wypadać z kolein linijek i tabulacji i staczać się w nieznaną czarną przestrzeń grożąc roztrzaskaniem tego snopu światła na tysiące błyszczących drobinek. Te wirowałyby tylko bezużytecznie w powietrzu lub białej pustyni ekranu. Najwidoczniej jednak nic takiego się nie stało, bo jakiś czas potem obudziłem się we własnym łóżku z ohydnym trampkiem w ustach i Saharą w przełyku. Jednak bardziej paliło wspomnienie tej oplatającej wszystko całości zawartej w znaczeniu słów, których nie mogłem sobie przypomnieć, a których mogłem niemalże dotknąć. Tuż przedtem nim zaczęły rozpraszać się i uciekać poza granice strony, tam, gdzie ja już pójść nie mogłem. Wrażenie to pozostało niezmącone nawet wtedy, kiedy dowiedziałem się, że tamtej nocy Bulo i Zybi, po wsadzeniu mnie w taksówkę, wylądowali u poznanych wcześniej dziewczyn na stancji.

            188,1 m n.p.m. 03:12. Deszcz? Szum. Szelest. Szmer. Znajomy. Obcy. Ciepłe krople na śniegu. Zostają tylko puste miejsca. To wszystko co znajdzie. Puste miejsce. Po śniegu. 03:12. Zerwana skorupa. Zbliż się. Jeszcze. Słyszę cię. Miliony kropel. Szept. Wiatr 10m/s. Czy to słowa? Nie słyszę. Głośniej. Coraz cieplej. Zostań. 03:13. 188,2 m
            • lubliner Onde Estas 14 22.09.08, 07:32
              Zima kaprawiła się dalej; minus jeden, dwa stopnie w nocy, zero w dzień i jedno wielkie błoto na ulicach. I jak to bywa, ze skrajności w skrajność, gdzieś tak na początku marca, niespodziewanie i nagle, bo pamiętam, że właśnie zapowiadali dalsze ocieplenie (jak twierdził Bulo Wyż Azorski miał się jakoś zmieszać z Islandzkim przynosząc cieplejsze powietrze), chwycił taki mróz i spadło tyle śniegu, że przez trzy dni odśnieżali miasto, nim ruch wrócił do normy. Góry usuniętego śniegu na półtora metra, tony piasku na chodnikach, zawieje po nocach, wyjący między blokami wiatr, po prostu zima stulecia w pigułce. W pigułce, bo oczywiście ten niż, co miał przyjść faktycznie przyszedł, tyle że tydzień później. I wtedy dopiero wszystko zaczęło parować, bo nie zdążyło nawet stopnieć. A parowało w zawrotnym tempie, jakby ktoś uruchomił gigantyczne maszyny do robienia sztucznego dymu i zaczął ten dym wydmuchiwać w miasto. Zupełne mleko, widoczność na parę metrów, a i to nie zawsze. Na ulicach wszystko ruszało się jak w smole, ale i tak było pełno stłuczek i karamboli. Nocą szło się jakby przez korytarze wydrążone w szarawo-białej mazi. Gdzieniegdzie tylko przebijały się światła, a mijani ludzie byli jak cienie, nierozpoznawalne sylwetki. Każda sunęła własnym korytarzem, jak kret drążąca w tej zawiesinie własny tunel. Tylko dźwięki były niesamowicie wyostrzone i wyraźne. Nim się zobaczyło idącego z naprzeciwka przechodnia, najpierw słychać było jego kroki, tak jakby ktoś w podkutych glanach przechadzał się po starym zamku. Tak samo najpierw było słychać autobusy. Dopiero po dłuższym czasie wypływały z mgły, nagle, prosto w przystanek, przez jakąś dziurę w ‘czasoprzestrzeni’ z innego wymiaru (i dopiero wtedy się okazywało, że to jeszcze nie ten numer i w ten sposób człowiek się jeszcze bardziej irytował).
              W tej mgle coś dziwnego działo się też z czasem. Swoją drogą w tym mieście nie było to aż tak niezwykłe, ale tym razem odczuwało się to na każdym kroku. Czas zaginał się, zakrzywiał, tu i ówdzie tworzył gęstniejące zastoiska, przez które ciężko było przejść, bo nogi grzęzły w nierealnej, niewidzialnej mazi. Zupełnie jak we śnie, kiedy chce się biec, ale nie można się ruszyć. Nie było to zbyt przyjemne, bo będąc uwięzionym w takim zastoisku czuć było wokół całą swoją przeszłość, będącą na wyciągnięcie ręki, a jednak nieosiągalną, kuszącą, a jednocześnie wbijającą się w sam środek duszy jak tysiące drobnych szpilek. Można było się poczuć jak na dnie oceanu, mając nad sobą całe hektolitry tajemnicy.
              Mgła zawsze zresztą rozciągała się we wszystkie strony i nigdy nie wiadomo było, dokąd tak naprawdę sięga. Kiedy wychodziło się z domu, wydawało się, że wchodzi się w zupełnie inny świat, gdzie ulice i budynki tylko udają te prawdziwe i znajome, a tak naprawdę tworzą napisaną w nieznanym języku, nieodczytywalną, zimową opowieść. Bo mgła tkała się sama, rozprzestrzeniała we wszystkich kierunkach, przeobrażając wszystko, co stawało jej na drodze. W ten sposób nigdy nie było na sto procent wiadomo, dokąd się idzie. Czy ulica, wieża czy autobus nie są tylko wytworami mgły, zjawami dostatecznie realnymi, by skierować kogoś w jakieś nieznane mu zupełnie rejony miasta albo może nawet i w inne, jeszcze odleglejsze miejsca. Być może istniały mgielne tunele, zmieniające swój tor tuż przed idącą nimi osobą, opowiadające swoje własne historie, wciągając w nie postronnych przechodniów.
              Pamiętam, że to w okresie, kiedy taka właśnie mgła zalegała nad miastem, przydarzyła mi się kolejna zastanawiająca przygoda. Wracałem z knajpy, ale absolutnie nic nie piłem, bo brałem wtedy antybiotyki. Nie to, żebym się specjalnie przejmował, ale z tego, co wiem, jak się pije, to antybiotyk słabiej działa, a wtedy mi bardzo zależało, żeby jak najszybciej wyzdrowieć. Idąc Grodzką, natknąłem się oczywiście na Bulego i Rybiego. Chcieli mnie zaciągnąć do Szewca, ale ja przestałem tam już chodzić, bo z fajnej knajpy zrobił się strasznie snobistyczny lokal. Powiedziałem więc, że nie idę, zresztą później spotykałem się z Ewką i chciałem być w stanie użyteczności, w razie jakby coś się miało wydarzyć. A wiedziałem, że jak z nimi pójdę, to się skuję, nie byłoby siły. Poszedłem więc w swoją stronę, czyli w stronę Bramy, ale coś, do tej pory nie wiem co, podkusiło mnie, żeby zapuścić się głębiej we mgłę, bokiem, obok starego kina, w kierunku katedry. I jak wyszedłem z tej ciasnej uliczki, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo w tej mgle naprawdę mało co było widać, prosto na wieżę trynitarską, to poczułem, że coś było nie tak. Jakby tu, ale nie tu. Jakby wieża Trynitarska, ale jednak coś innego. Nie przypominałem sobie, żeby było tam tyle ozdób, stiuków, malowanych, błękitnych kafelków przedstawiających jakieś postacie albo plany dzielnic, których nijak nie mogłem zidentyfikować. Pełno było też fantazyjnie powyginanych gzymsów, a najdziwniejsze z tego wszystkiego były okna. Otoczone rzeźbionymi kolumienkami, oplecionych fantazyjnymi girlandami, do których poprzyczepiane były kolejne ozdoby, wstęgi i wieńce, a tu i ówdzie, niby zawieszone w powietrzu brodate głowy lub gładkie ciała cherubinów. Wyglądało to tak, jakby ktoś upstrzył całą wieżę jakimś niepojętym barokiem, chociaż wieża sama w sobie jest, z tego co wiem, neogotycka. Pomyślałem, że może faktycznie ją odnowili albo odsłonili dotychczas zatynkowane malowidła, jak niedawno w pobliskich piwnicach. Ale z drugiej strony nie odniosłem wrażenia, że było to szczególnie świeże, odnowione, wręcz przeciwnie. Postanowiłem zatem przejść przez bramę na drugą stronę wieży, na plac katedralny i zobaczyć, czy tak samo wygląda z drugiej strony. Wszystko, co się działo później z jakiegoś powodu pamiętam bardzo wyraźnie: minęła mnie stara, owinięta w czarny szal kobieta, o coś chyba się zapytała, ale nim się zorientowałem, że mówi do mnie i się odwróciłem, już jej nie było. Kiedy znalazłem się na placu, przed katedrą, wszystko wyglądało normalnie. Szedłem nawet kawałek wzdłuż ścian, bo, jak już mówiłem, z powodu mgły mało co było widać, ale żadnych ornamentów nigdzie nie było. Byli za to jacyś żule sączący prytę pod drzewem, którzy zaczęli krzyczeć coś w moim kierunku, więc szybko się stamtąd ulotniłem, nie sprawdzając, czy to, co widziałem po tamtej stronie bramy, nadal się tam znajdowało. Ważne, że doszedłem do 10 000 słów, mogłem się spokojnie zmywać do domu, bo oczywiście o spotkaniu z Ewką przypomniałem sobie dopiero trochę po czasie i oczywiście już jej pod Bramą nie było. Zapewne się wkurzyła i poszła. Żałowałem pomimo tego, że słyszałem potem od Bula różne historie na jej temat, między innymi o tym jak jednemu ze swych adoratorów zabrała nad Zalewem całe ubranie i musiał wracać przez całe miasto w samych majtkach.

              00:34. Cisza. Szczekanie psów. Brak prądu na Hajdowie. 2,5°C. 188,3 m n.p.m. Pusto. Spaliny długo unoszą się nad ulicami. Mieszają się z wydychanym powietrzem. Stłuczka na Spółdzielczości. Dwie osoby ranne. Mgła. Widoczność 20m. Tej nocy ani milimetra. 188,3 m n.p.m. Daleko. Zimno. Mgła. W niej cieplej. Aż okryje czubki wież. Wtedy sen. 22: 36. 2,6°C. Nadal bezwietrznie. Pociąg. Ledwo słyszalny stukot. Ale ten znajomy. Nie ten przynoszony przez deszcz i stratusy. 188,3 m n.p.m. On śpi. Sam. Ja czuwam. Czekam. 183,3 m n.p.m.
              • aska2000 ..długo milczysz, Autorze..Będzie cd..? n/t 18.10.08, 21:35
                • lubliner Onde estas? 15 24.10.08, 17:01
                  Cała ta halucynogenna mglistość zaczęła się powoli rozwiewać dopiero po kilku dobrych dniach. Robiła to bardzo leniwie, bo jeszcze przez ponad tydzień utrzymywała się w wąskich uliczkach, wąwozach, korytach Czechówki i Bystrzycy. Poznikały gdzieś zastoiska czasu, wszystko zaczęło toczyć się własnym rytmem, czyli szybko i zupełnie bezrefleksyjnie. Jednak kiedy rozmawiałem z Bulem, bo akurat wtedy spotkałem go w Empiku i poszliśmy na kontrolny browar, okazało się, że on też miał podobne wrażenie. Obu nam wydawało się, że nagle wszystko zaczęło się kręcić jak na spidzie, zero oddechu. Dni upływały, jak to Bulo obrazowo określił, jak ciche pierdnięcia. Nie wie się nawet, że się takie puściło, do czasu jak się poczuje smród. Z tego niedaleki wniosek, że całe życie to jedno wielkie pierdnięcie, tak szybko zlatuje. Dlatego rozstawałem się z Bulem z pewnym niesmakiem, bo tą swoją gastryczną filozofią zepsuł mi humor na resztę dnia. Do tego cały czas truł mi o swojej pracy magisterskiej, którą pisał już od chyba trzech lat. Oprócz tego, że ciągnął dwa kierunki, brał do tego jakieś dziekanki (które w dużej mierze spędzał, jak na ironię, w Dziekance). Proces jego edukacji trwał tak długo, że po jakimś czasie dorobił się ksywki ‘tatuś’, tak wiekiem odstawał od reszty studentów. A temat jego pracy też nie rokował najlepiej, bo był owocem jednej z jego licznych obsesji. Polegała ona na tym, że niby w całej historii Polski chodziło o to, żeby wypchnąć ją w morze. Wykroić i wyholować w morze. Zadanie w sumie łatwe, bo pozwalałyby na to naturalne warunki: dwie duże rzeki, Wisła i Odra na wschodzie i zachodzie. Wystarczyłoby tylko przekopać na południu (zaczęto kopać na Śląsku i przy okazji dokopano się do węgla). No i stąd ciągłe wojny, bo wypchnąć Polskę w morze chciały Niemcy i Rosjanie (i Szwedzi swego czasu też). I stąd też między innymi Kanał Augustowski (i dwa razy od niego dłuższy, ale mniej znany kanał Wieprz – Krzna, ciągnący się gdzieś od Krasnegostawu aż po Międzyrzec Podlaski, oprócz Muru Chińskiego chyba jedyny wytwór człowieka widoczny z kosmosu). To dlatego Niemcom tak zależało na Gdańsku (Schlezwig Holstein w rzeczywistości był holownikiem mającym wyciągnąć Polskę w morze). Tłumaczył mi też Bulo, że to przez granice na Bugu i na Sanie Niemcy pożarli się z Sowietami i to dlatego ci pierwsi najechali tych drugich. No i w końcu powojenna Polska już w wygodnych do ‘wycięcia’ granicach. Wszystko poszłoby łatwiej, gdyby nie strajki w stoczni gdańskiej, gdzie podobno robotnicy nie godzili się na przymusową i śmiesznie płatną robotę przy budowie gigantycznego holownika, którego części sprzedano później do Iraku, który z kolei chciał wypchnąć w morze Kuwejt i tak dalej, i tak dalej. Wszystko to się niby zgadzało, z tym, że nie mogłem pojąć, dlaczego i w jakim celu w ogóle chciano z Polski zrobić wyspę. Mówił, że ma kilka hipotez, ale za każdym razem jak się dopytywałem o to, to odsyłał mnie do książek Antoniego Gołubiewa, szczególnie do jego dziewięcioksiągu o Bolesławie Chrobrym. Twierdził, że Gołubiew tam właśnie umieścił rozwiązanie tej zagadki, ale trzeba czytać między wierszami, których jest, jak na tyluzajebiściuksiąg przystało, raczej sporo. Nie wiem do tej pory, czy tam ta odpowiedź jest czy jej nie ma, ja w każdym razie za Gołubiewa nie miałem czasu się zabierać, bo schizoidalnych teorii miałem sam i tak dosyć.
    • lubliner Onde estas 16 24.10.08, 17:01
      Primavera

      12:42. 9°C. 188,5 m n.p.m. Wiatr umiarkowany, północno zachodni. Zimny. 188,7 m n.p.n. Wilgotność 30%. Rej. Dwie minuty opóźnienia. Milimetr po milimetrze. Coraz bliżej. Za chmurami. Stratus undulatus. Twoje włosy. Za nimi. Na pewno. Mrowienie. Zawsze o tej porze. Zatory na Tysiąclecia i Głębokiej. Zimno. 12:43, 9,9° C. Tuż przy skórze. 13, 1°. Jeszcze trochę. Proszę. Bliżej. Ciepły front. Głęboka. Kiosk. To znowu on. Czyżby znalazł ? 12:44. 188,9 m n.p.m.

      Wreszcie zima, a raczej coś, co próbowało uchodzić za zimę, zaczęło się kończyć. Ale ten koniec, jak się zaczął w połowie lutego, to trwał do końca marca i kiedy wreszcie zaczął się początek wiosny, wszystko zaczęło rozmiękać i parować (niestety psie gówna na chodnikach też). Drogowcy ruszyli z remontami, więc znowu pozamykano główne ulice. Jak tylko uporano się z Narutowicza, zaczęto budować multikino obok Poczty Głównej, z tym, że już od razu było wiadomo, że to będzie takie minimultikino, bo między Pocztą a klasztorem Franciszkanów nie ma za dużo miejsca. Już zresztą zdążyłem się przyzwyczaić do tego, że wszystko w tym mieście było miniaturowe, skurczone, jakby wciśnięte w szparę w przestrzeni, w zakurzonym kącie starego, zapomnianego strychu. Nie przeszkadzało mi więc, że kino miało być małe, ważna była sama perspektywa jego powstania. Przy okazji miasto stało się bogatsze o kolejne dwa dźwigi. Wyglądały one jak gigantyczne trolejbusowe pałąki i kiedy chmury przesuwały się na niebie, można było odnieść wrażenie, że miasto sunie po niewidzialnej trakcji w sobie tylko znanym kierunku.
      Ale to właśnie w związku z kinem zdarzyła mi się kolejna dziwna rzecz, która przypomniała mi o całym portugalskim schizie. Od jakiegoś czasu przestałem o tym myśleć, może dlatego, że coraz więcej czasu spędzałem z Ewką i nie miałem głowy do zabawy w agenta Mouldera. Jednak pewnego dnia dostałem esemesa od Bula, że chce iść na przegląd filmów walijskich w Chatce Żaka. Pierwszy raz słyszałem, że jest w ogóle jakieś kino walijskie, ale jak szedłem na uniwerek przez Głęboką (za Chiny sobie nie przypomnę, skąd wracałem wtedy), to nabrałem strasznej ochoty na kino, niekoniecznie walijskie, tak po prostu, żeby sobie po zajęciach pójść, kupić popkorn i coś obejrzeć, obojętnie co. Postanowiłem więc najpierw kupić kurier albo inny dziennik z repertuarem. Akurat po drodze mijałem kiosk. Stał w wybitnie bezsensownym miejscu, bo na tym odcinku nie było nawet chodnika. Szło się wydeptaną na poboczu ścieżką i omijało gęste krzaki. Podszedłem i poprosiłem o jakąkolwiek gazetę z repertuarem kin. Ale pani, swoją drogą nietypowo jak na kioskarkę owinięta eleganckim czarnym szalem, odburknęła, że żadnych już nie ma. I jak już miałem odchodzić od okienka, podziękowawszy jej z irytacją, pogardliwie, żeby poczuła się winna i niepotrzebna, rzucił mi się w oczy leżący pośród sterty krzyżówek plan miasta. Był to plan, jakiego wcześniej nigdy nie widziałem, a przecież naoglądałem się ich swego czasu dużo. Od razu, już bardzo grzecznie tym razem, poprosiłem o ten właśnie plan. Pani wzięła go do ręki i zaczęła szukać ceny, ale coś długo nie mogła jej znaleźć. Wyjęła jakiś specjalny zeszyt z fakturami, ale z tego, co mruczała sobie pod nosem i z tego, co zdołałem usłyszeć zgięty wpół z głową w okienku, wynikało, że w ogóle nie miała go na składzie i nie miała pojęcia, ile kosztuje. W końcu, w akcie jakiejś miłosiernej łaski stwierdziła, że jest on pewnie i tak nieaktualny, i żebym sobie go po prostu wziął. Podziękowałem pięknie i całkiem zapomniawszy o kinie poleciałem do domu, by zabrać się do oglądania nowej zdobyczy.
      Kiedy siadłem i rozłożyłem plan dosłownie mnie zamurowało, bo kiedy popatrzyłem na nazwy ulic i dzielnic, okazało się, że wszystkie były po portugalsku. Na przykład tam, gdzie powinien być Czechów, było Barrio Alto, czyli chyba coś jak ‘dzielnica wysoka’, zamiast Starego Miasta była Alfama, a zaraz obok Castelo, czyli ‘zamek’. Śródmieście oznaczone było jako Baixa, czyli coś niskiego. W miejscu Czubów było Luz, a zamiast miasteczka uniwersyteckiego – Saldanha. W miejscu, gdzie powinien być targ, było Mercado do Ribeira Nova, co się znowu w jakimś sensie zgadzało. ‘Mercado’ oznaczało targ, a przy dworcowym bazarze był sam spożywczy o nazwie ‘Nova’. Ogród botaniczny był przetłumaczony żywcem jako Jardin Botanico, zamiast bazyliki dominikanów był kościół o nazwie Se Patriarcal. Ulica Złota, ta przy kościele dominikanów, nosiła nazwę Rua do Ouro, czyli też ‘Złota’. Kościół św. Antoniego był pod tym samym wezwaniem, ale na przykład cmentarz na Lipowej według planu nazywał się, nie wiadomo czemu, Cemitério Inglês, czyli ‘cmentarz angielski’. Wszystkie ulice, a nawet objaśnienia w legendzie również były po portugalsku, ale bez lepszej znajomości języka oraz z internetowym słownikiem i powolnym łączem nie byłem w stanie stwierdzić, czy i w jakim stopniu odpowiadały prawdzie...
      Wszystko to przyprawiło mnie o szok. Przecież totalną bzdurą było wydawanie planu, gdzie wszystko jest w jakimś innym, zupełnie nieznanym i nieprzydatnym w tej części Europy języku, w dodatku z polskojęzyczną okładką, jakby specjalnie dla odwrócenia uwagi. Gdyby to było po angielsku, to jeszcze bym zrozumiał, ale to, że zamiast polskich nazw ulic były nazwy portugalskie, było już zupełnie nie do pojęcia. Bo dla kogo niby był w takim razie był ten plan, skoro zamiast Krakowskiego Przedmieścia była Rua Augusta, zamiast Alei Racławickich – Avenida da Liberdade, a na wzgórzu Czwartek widniał napis Rua da Saudade? Były to więc zupełnie inne nazwy, wytrzaśnięte nie wiadomo skąd. Fakt, niektóre były dosłownymi odpowiednikami polskich, ale inne – wyraźnie nie. Wyglądało to tak, jakby ktoś, w porywie jakiegoś kartograficznego szaleństwa wymieszał dwa różne plany dwóch różnych miast. W jakim celu, nie wiem, o ile był w tym jakikolwiek cel, a nie jedynie wydawniczo-rynkowa hybryda, o której istnieniu nie wie nawet sam wydawca.
      • lubliner Onde estas 17 28.10.08, 08:23
        Pasowałoby to zresztą do pewnego zjawiska, o którym kiedyś słyszałem, być może nawet od Bula. Otóż podobno ilość i masowość produkcji we wszystkich dziedzinach osiągnęła takie rozmiary, że oprócz produktów zamierzonych, od czasu do czasu wytwarzane są produkty uboczne, hybrydy złożone ze zlepków innych, oficjalnych wytworów. Skąd się biorą, nie wiadomo, przypuszczalnie powstają na podobnych zasadach, co informacje czy pliki samowolnie generowane przez komputer. Nie są popularnymi bublami, od których jednak być może pochodzą. Ich istnienie jest przypadkowe, całkowicie sztuczne, ale z chwilą powstania stają się równie realne, jak wszystko wokół. Niezauważone pojawiają się na rynku, chociaż funkcjonują niejako w jego drugim obiegu, na marginesie, niemal niezauważalne dla kogoś, kto nie wie, że istnieją. Mogą to być przedmioty o zupełnie niewyjaśnialnych, niezamierzonych kształtach, opony z wzorami niezaprojektowanymi przez żadnego inżyniera, bezsensowne druki, etykiety, plastikowe zabawki odlane w abstrakcyjne kształty. Większość z nich jest eliminowana już w pierwszych etapach produkcji. Być może jednak w tych procesach obowiązują zasady ewolucji; tworzą się więc produkty pozornie niewadliwe, ale będące w samej swej istocie czymś innym niż to, z czego zaczerpnęły materiał i wzór. Szanse przetrwania mają tylko te, które maksymalnie upodobnią się do wytworów zamierzonych i celowych. Tylko takie mają szansę dotrzeć na dnie jakiegoś pudła na przykład do takiego kiosku na Głębokiej. Być może zatem plan ten był takim przypadkowym tworem, co przy niesamowitej różnorodności map tego miasta nie byłoby takie dziwne. Jednak to, że była to wersja portugalska, nie pozwalało mi przyjąć tego wyjaśnienia za wystarczające. Czułem, że istnienie nowoodkrytego planu nie było przypadkowe i że krył się za nim jakiś głębszy zamysł.

        17:01. 188,9 m n.p.m. Nie istnieje. Czuję to. Skąd się wziął? Po co to robi? Pogoń za cieniem. Odbiciem. Sięgnąć na drugą stronę. Pójść za echem. 190 m n.p.m. 17:02. Jest tylko jeden sposób. Wyżej. Jeszcze. Wyżej. Zahaczyć o czubki twoich włosów. Pęknięta rura na Glinianej. Awaria 42. Nr 1234. Sikorskiego. Dreszcze. Dreszcze. Strach. 17:02. 1005hPa. Kieszonkowcy w 161. Czuć napięcie. 190,3 m n.p.m.


        Kiedy tak z rosnącą irytacją i bezsilnością oglądałem plan, naraz tknęło mnie, żeby sprawdzić nazwy, które pojawiały się na autobusach-widmach. I rzeczywiście, tam, gdzie powinien być Plac Wolności, było Praça da Liberdade, a zaraz za granicą miasta na drodze do Niedżwicy Dużej znalazłem, jakże by inaczej, Campo Grande. Na końcowym 28, na wschodnich przedmieściach, znajdowało się oczywiście Oriente. Natomiast przy pętli 12, linii docierającej do wąskiego, najdalej wysuniętego na południe obszaru miasta, widniała nic nie mówiąca mi nazwa Pontinha. Dopiero po dłuższej chwili zauważyłem, że numery wszystkich tych trzech linii wydrukowane były, w przeciwieństwie do pozostałych niebieskich, w kolorze czerwonym. Po dokładniejszym przyglądnięciu się mapie okazało się, że również linia 15, zarówno ‘a’ jak i ‘b’, jest oznaczona kolorem czerwonym... Do tej pory nie jestem pewien, co miało to oznaczać. Być może linie te miały jakieś specjalne znaczenie, ale trudno było mi w to uwierzyć po tym, jak osobiście sprawdziłem wszystkie trzy końcowe. Trasę piętnastki natomiast znałem prawie na pamięć i raczej nie było w niej nic dziwnego poza osobistym sentymentem, który z drugiej strony mieścił się jeszcze w granicach rozsądku.
        Siedząc nad planem i nie mogąc pojąć, o co w nim chodzi, przypomniałem sobie, jak kiedyś oglądałem na kanale Discovery dziwny program o mapach. Mówili w nim, że niektóre wydawnictwa kartograficzne, chroniąc swoje oryginalne mapy przed nielegalnymi przedrukami, zamieszczają na nich miejsca-pułapki, czyli ulice, góry lub inne pojedyncze obiekty, które tak naprawdę nie istnieją. Są to jakby kartograficzne znaki wodne, podpisy anonimowych geodetów i rysowników współzawodniczących w podziemnym kręgu tajemnych kodów, gigantycznej grze ‘znajdź różniące się szczegóły’. W tym samym momencie uświadomiłem sobie, że podobny motyw jednego różniącego się szczegółu pojawił się wcześniej w rozkładach jazdy. Jak to wszystko sobie przypomniałem, od razu zacząłem szukać czegoś takiego na tym ‘portugalskim’ planie. Oczywiście na pierwszy rzut oka niczego nie zauważyłem i zdałem sobie sprawę, że czeka mnie cholernie ciężka robota. Żeby taki szczegół znaleźć trzeba przecież porównać ten plan z kilkoma innymi, ulica po ulicy, numer domu po numerze domu, przystanek po przystanku, a do tego w małym palcu mieć całą rzeczywistą topografię miasta. A to wszystko – zakładając, że taki szczegół rzeczywiście istnieje, a to przecież wcale nie było pewne. Mimo to czułem, że coś takiego gdzieś jest i miałem przeczucie, że prędzej czy później to znajdę. Kiedy siadłem wtedy nad tymi wszystkimi planami, analizowałem je ponad tydzień. Cały wolny czas spędzałem z lupą nad ulicami, numerami linii autobusowych, układem zabudowań, wygięciami linii kolejowych, granicami administracyjnymi, zabytkami, jednym słowem nad wszystkim, co mogło być zaznaczone na jednym planie, a nie istnieć na innym. A portugalskie nazwy wcale nie ułatwiały zadania.
        • lubliner Onde estas 18 14.11.08, 12:12
          19:45. „Roztocze”. Opóźniony o 12 minut. Korek na Męczennników. 28. Opóźnienie. Nie zdąży 12. Ciepło. Znaczy jesteś blisko. Cirrus vertebratus. Jak kości. Jak żebra. 12°C. Słońce. Sięgnąć wyżej. Z unoszącym się powietrzem. 190,3 m n. p. m. Wiatr. 8km/h. Ciepły. Wilgotny. Jod. Duże stężenie. Bryza morska? Skąd? Wyżej. 190,3 m n.p.m. 19: 47. Od Ciebie? Tysiące kilometrów? 19:48. 190,4 m n. p. m.

          Po kilku dniach ślęczenia nad mapą dokonałem wreszcie przełomowego odkrycia, co sprawiło, że przez krótką chwilę poczułem się jak wielki żeglarz, który dotarł do nieznanego lądu. Było to jednak niestety uczucie chwilowe, gdyż to, co odkryłem, niczego nie rozwiązywało, wręcz przeciwnie, komplikowało całą sprawę jeszcze bardziej. Szczegół, który spodziewałem się znaleźć, związany był z Aleją Solidarności, biegnącą równolegle do Krakowskiego Przedmieścia z zachodu na wschód doliną Czechówki. Rzeczka dzieliła miasto na dwie części: północną, która znajdowała się na swego rodzaju płaskowyżu, i południową, bardziej rozległą, również położoną na wzgórzach. Na planie ‘portugalskim’ zarówno Aleja, jak i rzeka Czechówka, na odcinku między wielkim rondem a przerzuconym nad doliną wiaduktem, zaznaczone były linią przerywaną. Sugerowałoby to zatem, że biegną pod ziemią przez jakiś tunel, co było oczywiście totalną bzdurą. Po chwili zauważyłem, że przerywaną linią zaznaczone też były ulice wychodzące z ronda, przecinające Aleję Solidarności z północy na południe. Kolor linii zlewał się z tłem i dlatego tak trudno było je zauważyć. I kiedy zadziwiony bezmyślnie już wpatrywałem się w tajemniczą mapę, uświadomiłem sobie, że na ‘podziemnym’ odcinku, który odpowiadał Alei Solidarności, nie ma żadnej nazwy, jakby ta również schowana była gdzieś pod ziemią, całkowicie stopiona ze swoją ulicą. Nazwy nie było też na dalszym odcinku Alei za mostem, chociaż tam ulica była przedstawiona już linią ciągłą. Podobnie nie miały nazw ulice położone w bezpośredniej bliskości ronda. Zacząłem obracać mapę we wszystkie strony, na zmianę przybliżać i oddalać od oczu. Jakby nie patrzeć, ‘przerywane’ ulice przecinały się w jednym punkcie, dokładnie w połowie ‘podziemnego’ odcinka Alei Solidarności.
          Wyglądało to zatem tak, jakby nad ulicami oznaczonymi przerywaną linią znajdowało się coś jeszcze, coś, co częściowo je zasłaniało, coś, co jednocześnie istniało ale w tym istnieniu było bardzo ulotnym, bo z jakichś powodów na mapie nieprzedstawionym. Bo być może do przedstawienia niemożliwym.
          Naturalnie, od tej pory za każdym razem, kiedy przejeżdżałem lub przechodziłem w pobliżu ronda, miałem nadzieję, że zobaczę coś, co naprowadzi mnie na dalszy trop. Miałem nadzieję, że natknę się na jakiś skrawek, odłamek lub cień tego, czego nie przedstawiono na planie. W pewnym momencie gotowy byłem nawet interpretować każdy najmniejszy ślad, każde najmniejsze spóźnienie autobusu, stłuczkę, awarię świateł, pogodową anomalię, przechodzących ludzi, jako znak obecności tego nieokreślonego bytu, istnienia zasugerowanego tylko przecież przez przerywaną linię kartograficzną. Na szczęście szybko ochłonąłem, bo zdałem sobie sprawę, do jakiego szaleństwa to wszystko może doprowadzić. Złapałem się na tym, że wychodziłem z domu godzinę lub dwie wcześniej niż to było konieczne tylko po to, żeby dłużej powłóczyć się w okolicach ronda. Podobnie, wysiadałem w połowie drogi do domu i chodziłem wokół skrzyżowania, spokojnie wyczekując zielonych świateł, wpatrując się w niebo, doszukując się jakichś optycznych miraży, wewnętrznie przekonany, że chodzę wokół czegoś, czego nie widzę, a co do istnienia czego nie mam najmniejszych wątpliwości. Przekonania tego całkiem nie straciłem, ale chyba pogodziłem się z myślą, że mogę nigdy nie dowiedzieć się, czy i co znajduje się nad Rondem i dlaczego właśnie to coś jest przedstawione (a raczej nieprzedstawione) na ‘portugalskim’ planie i w ogóle skąd się wzięła się cała ta absurdalna sprawa.

          191,5 m n.p.m. 14:33. Cztery sanktuaria. Dotknięcia włosów. Twój zapach unoszący się nad ziemią. Jak mgła. Echo tramwajów. Drżenie. Coraz słabsze. Wypadek na Solidarności. Astra, volvo, mikrobus. Będzie opóźnienie. Opóźnić 14:34. Ciepło. 14,5C. Wiatr słaby. W porządku. Zgodnie z planem. Kolejne dźwigi. Znad wzgórz. Willowa? Czuję cię tuż nad sobą. Twoje wieże – moje studnie. Twoje wzgórza – moje doliny. 14:35. 191,5 m n.p.m.

          Mimo ogólnej rezygnacji, przez kolejne dwa lub trzy tygodnie, kiedy jechałem 15a lub 15b, które okrążając śródmieście mijały ‘moje’ skrzyżowanie z dwóch różnych stron, nadal wpatrywałem się, coraz częściej pozbawionym entuzjazmu wzrokiem, w przestrzeń nad ruchliwą z reguły trasą. Nie wiem dlaczego, ale szczególne wrażenie robił na mnie widok z mostu Poniatowskiego. Stamtąd wzrok obejmował o wiele większy obszar, zarówno po stronie wschodniej, jak i zachodniej. Widać było wszystko z wysokości dobrych kilkunastu metrów. Czasami wydawało się, że pędzący autobus zamierał, spowalniał swój ruch wjeżdżając w jakąś zawiesinę lepkiego, gęstego powietrza, czas stawał w miejscu, świat za oknami również zatrzymywał się, a zarówno bloki Czechowa, jak i odległe wieże starego miasta drżały i falowały jak fatamorgana jakiegoś znajomo-obcego świata. Pamiętam jak pewnego kwietniowego lub majowego wieczoru, kiedy siedziałem w 15b, a dokładniej w jelczu M11, który trzęsąc się i rzężąc toczył się na północ, patrzyłem z mostu na sunące w dole samochody. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Auta wyłaniały się ze wschodu i nim znikały, zatrzymywały się na światłach ronda, po czym ruszały znowu, już z zapalonymi światłami, każdy wybierając swoją własną, sobie tylko znaną drogę. I wtedy pomyślałem, że to wszystko, co widzę z tego mostu, który stał się punktem widokowym z przypadku, górą łączącą inne góry, wieżą rozciągniętą w poziomie zamiast w pionie, przypomina mapę, a raczej początkowe jej stadium, obraz widziany z lotu ptaka, tylko jakby z boku, z oddali, jeszcze nie sfotografowany i nawet do końca nie zidentyfikowany. Wyjęty z normalnej przyziemnej perspektywy i widziany z nowej, pozornie już oswojonej, ale wciąż obcej.
          • lubliner Onde estas 19 14.11.08, 12:13
            Kilka dni później, w niedzielę, przytrafiło mi się coś, co nie tyle uchyliło rąbka tajemnicy portugalskiego planu, ile w pewien sposób zaspokoiło moją ciekawość i sprawiło, że stała się ona w mniej odległa. W pewnym sensie przyzwyczaiłem się do jej istnienia, będącego tuż obok, ale w zupełnie innym wymiarze.
            Tamtego dnia od samego rana nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Na uczelni akurat nic się nie działo, co rozleniwiało mnie jeszcze bardziej. Gość od socjologii rodziny był na zwolnieniu, więc w nadchodzącym tygodniu nie było żadnego koła. Całe przedpołudnie łaziłem z kąta w kąt. Aby skrócić nudę rodzinnego obiadu poszedłem, nie wiem po jak długiej przerwie, do kościoła. Kiedy wróciłem, rodzice i dziadek oddawali się już sjeście przed telewizorem. Były to jedyne i niezwykle rzadkie chwile, kiedy nikt się z nikim nie gryzł i nie zrzędził, więc i ja rozsiadłem się przed szklanym ekranem, rozkoszując się przerwą w domowym harmidrze i opychając się odgrzanym obiadem. Z marazmu wyrwał mnie telefon od Ewki, która zaproponowała wyjście do knajpy. Przystałem na to bardzo chętnie i umówiliśmy się w centrum. Rzuciłem okiem na rozkład i okazało się, że najbardziej pasował mi jeden z ‘podwójnych’ kursów piętnastki ‘a’. Na dworze było naprawdę ładnie, wiał lekki wiatr, w powietrzu czuć było rozkwitającą wiosnę. Autobus (oczywiście jeden, a nie dwa, jak chciał tego rozkład) przyjechał, o dziwo, punktualnie. Był to stary jelcz PR11OM, jeden z nielicznych jakie wtedy jeszcze jeździły. Trasa obu piętnastek, ‘a’ i ‘b’, biegła przez cały Czechów z północy na południe, by rozdzielić się tuż przed wjazdem na most Poniatowskiego. Tam 15a skręcała w ulicę Północną na wschód, podczas gdy 15b jechała dalej prosto przez most aż do Alei Racławickich. Następnie obie robiły duże koło, 15a ze wschodu na zachód, a 15b z zachodu na wschód, po czym wracały w miejsce, gdzie obie trasy łączyły się na nowo w jedną, biegnącą na północ.
            Rozsiadłem się zatem na podwójnym siedzeniu po stronie kierowcy i bezmyślnie zacząłem gapić się w okno. Nie przejechałem dwóch przystanków, kiedy, pewnie na skutek dość obfitego obiadu, zacząłem przysypiać. Autobus kołysał się miarowo, szum silnika oddalał się stopniowo, a na twarzy czułem ciepło przedzierającego się przez szyby słońca. Zacząłem powoli zapadać się w sobie, mijane za oknem obrazy przesuwały się coraz wolniej i wolniej. Wydawało się, że bloki, drzewa i samochody zmieniają kształty, to drżą, to zastygają bez ruchu albo przybliżają się do szyby i wpatrują się we mnie oczami okien, odbijającymi wszystko jak czarne lustra, albo, że przyklejają się do szyby rwącymi się i rozmazywanymi przez powietrze twarzami. Mijany dom towarowy Orfeusz wydawał się kurczyć do rozmiarów zwykłego kiosku, podczas gdy jednopiętrowy, peerelowski budynek przychodni rozrastał się niczym nowojorski drapacz chmur.
            Ale najdziwniejsza rzecz miała miejsce w chwili, gdy autobus znalazł się miejscu rozwidlenia dwóch tras, przed mostem Poniatowskiego, gdzie teoretycznie powinien skręcić w lewo w ulicę Północną. I tak też się stało, tylko nie do końca. Do tej pory nie potrafię tego zrozumieć, ale wszystko wskazywało na to, że autobus linii 15a, numer 1567, wyjeżdżający z końcowego o godzinie 17: 30 i 17:30, skręcił w ulicę Północną i równocześnie pojechał prosto przez most Poniatowskiego.
            Nadal nie potrafię wyjaśnić tego zjawiska, chociaż do głowy przychodziły mi najróżniejsze pomysły: halucynacje wywołane oparami benzyny, autosugestia, choroba psychiczna, środki chemiczne, które przez przypadek mogły dostać się do jedzenia. Nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że w tamtym momencie świat po obu stronach autobusu rozpłatał się na pół. Po lewej stronie przesuwała się ulica Północna, a po prawej migały barierki wiaduktu i świecił się neon MacDrive’a, znajdującego się w zupełnie innej części miasta. W pierwszej chwili myślałem, że to złudzenie, dosyć częste, kiedy patrzy się w obraz ulicy odbity na przykład w ciemnej szybie, jednak nie miało to z tym nic wspólnego. Po obu stronach pojazdu najzwyczajniej w świecie przesuwały się dwie różne rzeczywistości, dwie różne ulice. Zupełnie jakby jelcz rozdzielił się na dwie podłużne części, z których każda sunęła swoją własną drogą, a jednocześnie jakaś nieodgadniona siła trzymała go w jednym kawałku.
            Oniemiały, wpatrywałem się raz w jedną, raz w drugą szybę nie mogąc zrozumieć i jednocześnie uwierzyć w to, co się działo. Dziwne wydaje mi się teraz z perspektywy czasu to, że w ogóle nie zwracałem uwagi na innych pasażerów, jak też to, że nie przyszło mi do głowy spojrzeć w przednią lub tylną szybę, w których, być może, widać byłoby zupełnie coś innego. Świadczy to chyba tylko o tym, jak bardzo pochłonięty byłem tym rozpłataniem się świata, przemieszczaniem się w dwóch przeciwnych kierunkach jednocześnie. Wkrótce za lewym oknem pojawiła się Aleja Solidarności, a za prawym widać już było Długosza, z której wyjeżdżało się na Aleje Racławickie, a więc miejsca odległe od siebie o dobre dwa kilometry. Poprzez ciągle morzącą mnie senność, która jeszcze bardziej potęgowała całe to niezwykłe zjawisko, przemknęła mi myśl, że przecież niedługo oba obrazy nałożą się na siebie w jednym punkcie, nastąpi spotkanie, nałożenie się obrazów, kierunków i stron. Zacząłem wtedy gorączkowo zastanawiać się, na którym oknie się skoncentrować, czy na tym po lewej czy na tym po prawej, i czy w chwili mijania się dwa obrazy zleją się ze sobą w jedno czy raczej staną się dla siebie odbijającymi się nawzajem lustrami. I czy, jeśli w odpowiedniej chwili spojrzę w okno po lewej stronie, zobaczę lewy bok tego samego autobusu jadącego w odwrotnym kierunku a może nawet i samego siebie? Nim to wszystko sobie poukładałem w głowie, byłem już prawie w połowie drogi i lada chwila musiało nastąpić spotkanie. Przylepiłem więc nos do lewej szyby, ale cały czas zerkałem też na prawo, żeby nie przegapić momentu w którym oba widoki się pokryją. I zaraz kiedy po lewej stronie autobus wjechał na Krakowskie Przedmieście, jakby w zwolnionym tempie, klatka po klatce zobaczyłem powoli przesuwający się jelcz z numerem 15a, a w jego oknie twarz. I wtedy cofnąłem się gwałtownie, bo twarz po drugiej stronie nie była moja twarzą, lecz tą, którą widziałem już wcześniej i która już wtedy wydawała mi się znajoma.
            Musiałem wrócić do domu w okropnym stanie, bo ojciec od progu zapytał się, czy przypadkiem czegoś nie wąchałem, jakby w tych czasach nadal wąchało się klej, a nie przypalało jointy i łykało tabletki. Pamiętam tylko tyle, że rzuciłem się na łóżko, a potem obudziła mnie czołówka Panoramy o 22, którą słychać było chyba w całym bloku, bo dziadek był niemal zupełnie głuchy. Wtedy zaczęło mi coś chodzić po głowie. Wyjąłem ‘portugalski’ plan i zacząłem wpatrywać się w skrzyżowanie oznaczone przerywaną linią. Dlaczego nie wpadłem na to wcześniej? Dopiero teraz połączyłem części układanki: patrząc na punkt przecięcia ‘podziemnych’ ulic uświadomiłem sobie, że to właśnie ten punkt stanowił środek koła, które zataczały autobusy linii 15a i 15b.
    • lubliner Onde Estas 25 22.11.08, 20:43

      192,1 m n.p.m. 15:16. Deszcz. Wiatr wschodni. 10km/h. Krople krwi wsiąkające w chodnik. Nie twoje. Spychasz chłodne powietrze ku ziemi. 192,5 m n.p.m. Cumulonimbus. Mamma. Długie, wygięte do wewnątrz kolumny chmur. A za nimi Ty. Twoje ulice. Wciąż zasłonięte. Wciąż odległe. Twoje wieże. Twoje zwisające włosy. Mokre. To z nich te krople. Słone. Płakałaś? Kąpałaś się w oceanie? 15:18. Kilka milimetrów. Jeszcze trochę. Wybuch gazu na Porzeczkowej. 2 osoby. 192,9 m n. p. m.

      Pomyślałem, że to właśnie to miejsce było szczegółem różniącym plan ‘portugalski’ od innych planów miasta. Co prawda, były różnice w nazwach, zupełnie nie przystających do polskich, ale jeśli chodzi o topografię, różnica była tylko jedna. Przerywane linie skrzyżowania sugerowały, że albo na powierzchni znajdowało się coś innego niż w rzeczywistości, coś, czego z jakichś powodów nie przedstawiono w tradycyjny sposób, albo że coś znajdowało się nad ziemią i jako takie nie było przedstawione, a jedynie graficznie zasugerowane.
      Pod koniec kwietnia byłem świadkiem zjawiska, które w pewien sposób potwierdziło tę druga opcję. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że wiele z dziwactw, jakich doświadczyłem, dotyczyło komunikacji miejskiej. Tak było również tym razem. Było wczesne popołudnie. Stałem w centrum na Alejach, czekając na autobus i bezmyślnie wpatrywałem się w park po drugiej stronie ulicy. Od rana siąpił deszcz, ale wtedy trochę się rozjaśniło, chmury trochę rozwiały i nawet wyszło słońce. W pewnym momencie zauważyłem, że kable trakcji trolejbusowej delikatnie, ale dostrzegalnie drżą, przypominając poruszone struny jakiegoś instrumentu. Pierwszą reakcją była myśl, że przyczyną tego jest trolejbus. Kiedy jednak rozglądnąłem się dookoła, żadnego w pobliżu nie było. Wyszedłem nawet parę kroków na ulicę, ale w zasięgu wzroku, w obu kierunkach ulicy nie było widać żadnego trolejbusu, a z tamtego miejsca widoczność sięga dobre ponad pięćset metrów. Obserwowałem więc druty, które stopniowo przestały drżeć i zaczęły się wyginać, jakby coś naciskało na nie z góry, na całej ich długości. To samo działo się z trakcją po drugiej stronie ulicy. Wychylały się od poziomu coraz bardziej, wydawało mi się, że słyszę trzeszczenie w złączach i mocowaniach przyczepionych do latarni. Wyglądało to zupełnie tak, jakby z jakiegoś powodu niewidzialny, powietrzny dach przykrywający miasto obniżał się stopniowo i zatrzymał dopiero na drutach trakcji, która ledwo wytrzymywała jego ciężar. Wydawało mi się, że wystarczyłoby podskoczyć albo nawet wyciągnąć rękę, żeby dotknąć tego, co wisiało, a raczej spoczywało te kilka metrów wyżej.
      Niczego takiego jednak nie zrobiłem. Pamiętam tylko, że stałem wpatrzony w te wygięte druty zupełnie bez ruchu i w pewnym momencie całe to zjawisko wydało mi się tak niesamowicie piękne, że zapragnąłem, żeby trwało jak najdłużej, żeby cokolwiek, co ugina trakcję, zostało tutaj już tak na zawsze, blisko, na wyciągnięcie ręki. Nie obchodziło mnie, co to jest, wystarczyło mi, że wyczuwałem tę obecność, delikatne ciepło, dotykające twarzy tak, jak czasami czuć ciepło innego ciała, gdy nawet go nie dotykając wiadomo, że jest tuż obok. Nie wiem, ile to wszystko trwało, może minutę, może dziesięć. Powoli druty wróciły do dawnej pozycji i znieruchomiały – coś, co na nich się opierało musiało się unieść z powrotem, zniknąć, nie pozostawiając za sobą żadnych śladów. Nie wiem, co działo się później. Musiałem pogrążyć się w czymś na kształt transu, bo pamiętam dopiero to, że w jakiś czas potem znalazłem się na przystanku parę przecznic dalej, przepełniony niesamowitym spokojem przypominającym trochę stan alkoholowej błogości, z tym, że umysł, jak mi się wydawało, miałem zupełnie czysty.
      Z tego upojenia wyrwało mnie zamieszanie jakie nagle zrobiło się kilka metrów dalej, przy drzwiach przegubowego ikarusa. Z autobusu wysiadło właśnie kilku gości, w których rozpoznałem widzianych już kiedyś kieszonkowców. Za nimi wypadła młoda kobieta, krzycząc na cały głos: ‘złodzieje, złodzieje, portfel oddaj’. Jeden z mężczyzn odwrócił się i spoliczkował kobietę, która chwyciła się za twarz. Uderzenie wyglądało na bardzo delikatne. Jednak kiedy kobieta odjęła dłoń od policzka, był on cały we krwi. Zorientowałem się, że koleś musiał mieć w ręku jakiś ostry przedmiot, zapewne żyletkę. Dziewczyna momentalnie zamilkła i usiadła tam gdzie stała próbując trzęsącymi się rękoma rozpakować paczkę chusteczek higienicznych. Nieśmiało podeszło do niej kilka osób, ktoś zadzwonił na policję. Kieszonkowcy znikali w parku po drugiej stronie ulicy, a ich ofiara, z rozmazanym przez łzy makijażem, drżącymi rękami przykładała do twarzy plik chusteczek, który zdążył już całkiem przesiąknąć krwią.

      193,1 m n.p.m. Deszcz. Wilgotność 67%. Sól w powietrzu. Wyraźnie. Twoja twarz na niebie. Prześwitująca przez chmury. Coraz bliżej. Twoje odbicie w każdej kropli. Tuż przed zetknięciem się z ziemią. Widzę dokładnie. Chowasz się w kroplach. Sól. Niżej. Jeszcze. Proszę. Rozkopy na Mełgiewskiej. Ruch wahadłowy. Tuba. Jak wyciągnięte dłonie z kropel wody. 193,5 m n.p.m.

      Tymczasem wiosna zrobiła się ni stąd ni zowąd wietrzna i mokra. Wiatr rozpędzał mgły i chaotycznie rozrzucał po niebie strzępy chmur. Często pojawiały się całe ich zwały, w nieskończonych odcieniach bieli, szarości, błękitu i pomarańczu, tworzące na horyzoncie miraże postrzępionych górskich łańcuchów, potężnych, niemal przerażających swymi rozmiarami szczytów. Niekiedy były to łagodne garby starych gór, startych przez erozję, a może przez wiatry wiejące gdzieś w górnych warstwach atmosfery, a czasami powyginane w poplątane arabeski stoki wydm. Często jednak w tych gigantycznych, panoramicznych projekcjach pojawiały się rysy podobne do tych pozostawianych przez samoloty, pęknięcia, przez które prześwitywał czysty błękit. Czasami szczeliny i pęknięcia pojawiały się na powierzchni samego tekstu. Wtedy, na krótkie chwile, otwierały się nad horyzontem wielkie przestrzenie, fatamorgany, okna wychodzące na nieznane, dalekie kraje albo odłamki ogromnych teleskopów przybliżających to, co odległe o setki kilometrów. Przez ułamki sekund, czasami trochę dłużej, widać było wieże, zanurzone w oparach nagłego déja vu, czerwone dachy pozlepiane wokół siebie jak jaskółcze gniazda. A jeśli się miało szczęście, szczególnie na Czechowie (widocznie dlatego, że jako płaskowyż zapewniał lepszą widoczność i cyrkulację powietrza), przy korzystnym wietrze można było poczuć delikatną woń morza. W wyjątkowych wypadkach, momentach przyćmionych przez wyobraźnię widać też było sam ocean z przylepionymi do niego białymi żaglami olbrzymich galeonów, nieco mniejszych karawel i karaków. Wydawały się zagubione nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie, odpływały w nieznane albo może zawijały do rojącego się od maleńkich pinek i łódek portu. Być może te ulotne obrazy powstawały na skutek naprężenia powietrza naciąganego aż do granic przezroczystości potężnymi wiatrami wiejącymi gdzieś na obrzeżach horyzontów. W przestrzeniach z jakichś powodów nie podlegających prawom fizyki, niedostępnych dla meteorologicznych prognoz i pomiarów. Wiatry nie były bezpośrednio odczuwalne, ale można było poznać, że się zbliżają, że wieją gdzieś w dalekich warstwach przestrzeni, a może nawet i czasu. Podobne były do błysków odległej burzy, bezgłośnych, szalejących w innych wymiarach, po drugiej stronie horyzontu.
      • lubliner Onde Estas 26 22.11.08, 20:45
        Te zjawiska rodziły we mnie nieokreślony niepokój. Był jak ciemna rozpadlina pośrodku nieba, czarny i zupełnie nieprzezroczysty, wydobywający się gdzieś ze środka głowy, a jednocześnie cały czas zasłaniający to, co wydawałoby się być tuż w zasięgu ręki. Mogłem mieć jedynie nadzieję na to, że ten niepokój, ta czarna dziura pośrodku słonecznego dnia da się wykrzyczeć, załadować na odpływające galeony, że można będzie wypełnić je kuframi słów, sprawić, by popłynęły w nieznane, ku innym lądom i smutkom. Albo chociaż wymalować jego znak na śnieżnych żaglach, by ktoś tam, w portach innych miast mógł dostrzec je na horyzoncie i powiedzieć: ‘oto jest pieczęć istnienia’. Potem i tak zapomni się o tym wszystkim, zamkną się szczeliny w powietrzu, zgasną snopy światła przedzierające się przez poszarpane wiosennym wiatrem chmury. Pozostanie tylko ślad na sklepieniu przykrywającym miasto, blednący z każdym rokiem, jak okno zamurowywane ciszą i pustką. Z czasem pozostanie tylko odległe wspomnienie, echo dawnego krzyku odbijające się jeszcze od niebieskiej kopuły i docierające do uszu jak radiowe fale z przeszłości napotykane przez astronautów tułających się na granicach wszechświata. A jeszcze później? Któż wie, co będzie później? Ja w każdym razie nie wiedziałem i do tej pory nie wiem, bo ani się spostrzegłem, jak to ‘później’ w dziwny sposób zaczęło się zlewać z ‘teraz’ i ‘wcześniej’, a ‘wcześniej’ z ‘na początku’ i ‘w końcu’ i w sumie nie było już jasne, co było ‘najpierw’, a co ‘potem’, jak gdyby wszelkie określenia chronologii i czasu uległy zawieszeniu, straciły wartość jak stara waluta, której sterty zalegają na ulicach, chodnikach, linijkach.
        I zacząłem powoli podejrzewać, że wszystkie te wszystkie pęknięcia w horyzoncie i chmurach to w istocie wyrwy w akapitach i słowach, składanych na kupkę, sklejanych czasem klejem biurowym, czasem zwyczajnie na ślinę. Zawsze w taki sposób, żeby zostawić prześwity, mikroskopijne dziurki w opasce zakrywającej oczy. I że ta czerń ściekająca z promieni słonecznych, będąca głównym składnikiem mgły przenikającej miasto, skrapla się w kształty liter i całe karawany słów błądzących po pustyni, roje muszek wirujących wokół wieczornej lampy, galeonów krążących po bezkresnych wodach z nadzieją wypatrując upragnionego lądu. Nawet jednak, jeśli dotarłyby do innych lądów i nawet jeśli wyruszyłyby w drogę powrotną z nowym ładunkiem na pokładzie, i tak z macierzystego portu ich żagle wydawałyby się czarne. Wtedy w porcie zastaną tylko mgłę i labirynt opustoszałych ulic. Ciągłe wracanie w to samo miejsce, w punkt wyjścia i dojścia zarazem, jak podróż autobusem, którego przystanek początkowy jest jednocześnie końcowym.
        Temu wszystkiemu towarzyszyło niepokojące mrowienie w głębi świadomości, nieokreślone, natrętne przeczucie jakiejś innej rzeczywistości tętniącej pod zewnętrznym naskórkiem miasta. Obca, a jednocześnie znajoma, niewidzialna, a jednak w jakiś sposób prześwitująca przez naciągnięte do granic możliwości płachty powietrza, czasami nawet wydostająca się na zewnątrz jak strużki wody przez mikroskopijne nacięcia w ścianie niewidzialnej tamy. Wydmy powstałe z nawianych przez czas dni i nocy porywane były przez nagły i niespodziewany wicher, na krótką chwilę odsłaniając ukryte pod nimi budowle. Albo że to na skutek suszy, takiej, co zdarza się raz na sto lat, wody jakiegoś potężnego jeziora opadają na tyle nisko, aby na jego dnie można było rozpoznać zarysy domów, ulic, usłyszeć przytłumiony odgłos dalekich pociągów i krzyki mew.
        Równocześnie czułem, że te niespodziewanie pojawiające się prześwity, odsłaniane z mgły przez nagłe ruchy powietrza przesmyki, przełęcze czasu i przestrzeni były tylko śladami, niezrozumiałymi regułami jakiejś gry. Przypominały ziarna piasku składające się na obraz niewidoczny nawet z powietrza czy kosmosu. Niewidoczny, bo niewidzialny i nieobejmowalny jakąkolwiek perspektywą, przekraczający i przenikający je wszystkie, będący zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz. Nieskończenie mały i nieskończenie wielki zarazem.
        • lubliner Onde Estas 27 19.01.09, 08:17
          Przez długi czas nic się nie działo i powoli zaczynałem myśleć, że nadszedł koniec, że nic więcej się już nie wydarzy i pora zastanowić się nad sensownym zakończeniem całej tej historii. Ale znów pojawił się niepokój i potęgował dziwne rzeczy, które zaczęły dziać się z czasem. Jakby zasilany był jakimiś dziwnymi, odległymi ulewami minut i godzin, wzbierał jak wielka rzeka niosąca muł i kamienie, wylewająca wnętrzności zabrane z dna. Być może dlatego coraz częściej wydawało mi się, że obraz przed moimi oczami zaczynał drgać, a na ścianie rzeczywistości (lub mojej własnej świadomości, tego nie byłem w stanie stwierdzić) pojawiały się rysy i pęknięcia. Czasami w polu widzenia migało coś na kształt czarnym ząbków filmowej taśmy. Zdarzały się też jednak zupełnie puste klatki i autentycznie bałem się, że wszystko zaraz się rozpadnie, popęka na tysiące drobnych kawałków, rozsypie się jak szyba przystankowej wiaty po uderzeniu kamieniem. Jednak na razie nic takiego się na szczęście nie stało, obraz powoli wracał do normy i znów biegł własnym, sobie tylko znanym rytmem.

          12:57. 194,1 m n.p.m. Wiem, że jesteś blisko. Tuż nade mną. Przepełniona słońcem. 14,1°C. To ty. Zejdź niżej. Zejdź. 12:59. Wiatr. Południowy. 10km/h. ‘Rej’. Punktualnie. 12:59 194,4 m n.p.m. Wyłączę prąd. Teraz jestem bezbronny. 13:00. Zejdź. 14,9°C. 14,4°C. 13, 8°C. Nie odchodź. Korek na Filaretów. Zator na Męczenników. 13:01. Jeszcze trochę. Milimetr. Dwa. 194,6 m n.p.m. Za wolno. Pustka. 13,7°C. Wiatr. Chłodny. Północny. Na horyzoncie cirrocumulusy. Iryzacja. Jak tatuaż na niebie. 992 hPa. 194,6 m n.p.m.

          Zrobiło się trochę cieplej i pamiętam, że któregoś dnia, kiedy słońce po raz pierwszy naprawdę mocno przygrzało – pogoda, jakiej nie było od tygodni. Od razu włączył mi się szwędacz i wybrałem się na lokalny ‘mały Manhattan’ w okolice Media Marktu, czyli na południe, na drugą stronę tego niewidzialnego lustra, które przedzielało miasto na część północną i południową. W sumie ten Media Markt to był tylko pretekst, bo zamiast pojechać 42, którym dojechałbym bezpośrednio do celu, pojechałem przez centrum z przesiadką na trolejbus. Z trajtka specjalnie wysiadłem wcześniej, żeby sobie przejść się przez osiedle, którędy kiedyś w lecie chodziłem do Wioletty, innej wielkiej licealnej miłości. Od tamtej pory zawsze kiedy jestem w tej okolicy i kiedy idę tą samą drogą, szczególnie na wiosnę, to jakbym przechodził przez ścieżkę zdrowia, tylko że potem zamiast śladów na plecach mam jakieś dziwne szramy w środku i ból jak po zacięciu kartką papieru. No i tak się maltretowałem, nie wiem, po co, ale w Media Markcie kupiłem sobie grę strzelankę z przeceny i humor mi się jako tako zrekonstruował. W dodatku, to w sumie dzięki tej wycieczce przez pół dzielnicy spotkało mnie to, co opiszę niżej, bo po wyjściu z Media nie chciało mi się czekać na bezpośrednie 42, tylko znów poszedłem na trolejbus. A ten trafił mi się nie byle jaki, bo był to jeden z trzech ostatnich trolejbusów radzieckich (chyba 9B albo 9UP), które niedługo potem ostatecznie wycofali z ruchu. Te, co zostały, to były jedynie poprzerabiane jelcze albo odrzuty z Piaseczna. Jechałem rozparty na dużym, miękkim siedzeniu (co do wygody, to nowsze wozy nie wytrzymują porównania ze swoimi radzieckimi poprzednikami) i kiedy trolejbus wjechał w Głęboką, to nagle, ni stąd ni zowąd, na środku drogi, stanął. Najpierw myślałem, że to spadły pałąki, ale kierowca siedział i siedział w kabinie i najwidoczniej nie miał zamiaru zabierać się do żadnych napraw. Niby się nie spieszyłem, ale na 13:30 byłem umówiony w centrum, a już dochodziła pierwsza. Siedziałem tak, wraz ze mną kilku pasażerów, zerkając na przemian to na swój zegarek, to na elektroniczny nad kabiną kierowcy. I dopiero za którymś razem zorientowałem się, że na moim zegarku jest już 13:02, a na elektronicznym nadal 13:00. Po chwili na moim była już 13:05, ale na tamtym ciągle 13:00. W międzyczasie kierowca wychylił się i powiedział, tak po prostu, że nie ma prądu, i że nie wie, kiedy będzie, i że można sobie iść. Po czym otworzył drzwi i ludzie, jeden po drugim zaczęli wysiadać. Ja zwlekałem, bo cały czas gapiłem się na zegar wyświetlający godzinę 13:00. Nic się nie zmieniało, a kierowca zerkał w lusterko coraz bardziej zirytowany, więc w końcu też wysiadłem, tłumacząc sobie, że to może przez ten brak prądu zegar stanął, chociaż przecież gdyby jego działanie zależało od prądu z trakcji, to by chyba całkiem zgasł, a nie zatrzymał dokładnie na 13:00.
          Parę dni później spotkałem Kaśkę, która mi opowiedziała (a klęła przy tym na czym świat stoi, nigdy nie słyszałem, żeby tak bluzgała), jak kiedyś spóźniła się na koło, bo z braku prądu stanął trolejbus, którym jechała, ale tym razem prądu zabrakło tak, że nawet drzwi nie chciały się otworzyć i ludzie siedzieli w zamknięciu bite pół godziny jak w klatce. Jak to usłyszałem, to trochę pół żartem się zapytałem, czy to przypadkiem nie było o 13, a ona na to, że tak, i skąd to wiem. Opowiedziałem jej więc o swojej przygodzie i zapytałem od razu o zegar, ale ona już nie pamiętała, czy chodził czy stał, bo cały czas przeglądała notatki i patrzyła na zegarek, ale swój, w komórce, i wysyłała błagalne esemesy do koleżanki, żeby za nią świeciła oczami przed asystentem. Już z tego jak klęła jednak było widać, że na nic się to zdało, bo i tak dostała banię, ale szczerze mówiąc, jak ją znam, to pewnie jak gdyby się nie spóźniła, też by dostała.

Nie pamiętasz hasła

lub ?

 

Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się

Nakarm Pajacyka