piotr754
18.08.07, 23:18
Właśnie dzisiaj wróciłem z mojej trzeciej wyprawy do Rumunii i
przedstawiam w odcinkach krótką relację.
Tym, razem wybraliśmy się dwoma samochodami w osiem osób. Ja, moja
siostra Ania, szwagier Igor, nasz kolega Kuba z dwoma swoimi
kolegami Marcinem i Norbertem, kolega Igora Leszek z żoną Agnieszką.
Poza mną w Rumunii byli Ania, Igor i Kuba, reszta była tam po raz
pierwszy.
Niecałe dwa tygodnie spędzilismy w miasteczku Saliste ok. 20 km od
tegorecznej kulturalnej stolicy Europy - Sybina
Dzień I
Wyruszamy z Warszawy o 7 rano trasą przez Radom, Ostrowiec
Świętokrzyski, Rzeszów i przełęcz Dukielską. Ok godz. 13:00
bezproblemowo przekraczamy granicę słowacką, kupujemy obowiązkowa
winięte za podróżowanie słowackimi drogami robimy drobne zakupy w
miejscowści Śvidnik i kierujemy się na Presov. Drogi słowackie
zdecydowanie lepsze od polskich, bardzo ładne widoczki.Słuchamy
słowackiego radia niemal wszystko rozumiejąc i mając niezły ubaw ze
tekstów typu "O moj Boże tako, to je" Na przedmieściach Presova w
Kapusanach słowacka policja łapie nas na przekroczeniu prędkości.
Zamiast dozwolonych 60 jechalismy 83 bardzo sympatyczny policjant
wlepia nam mandat w wysokości 1000 koron choć początkowo miało byc
2000 koron. Mówi że Słowakowi to by odebrał na jakiś czas prawko i
wymierzył dużo większą grzywnę, ale żeby nie robic nam kłopotu
potraktuje nas ulgowo. Od tej pory postanawiamy przestrzegac
przepisów.
W Presovie wjezdzamy na ok. 20 km świetnej autostrady (bez
dodatkowych - poza ogólną winietą opłat), dojeżdżamy w ten sposób do
Koszyc a z tamtąd już tylko 17 kilometrów do przejścia granicznego z
Węgrami Milhost-Hindasnemeti gdzie jesteśmy ok. 16:00 .
Na Węgrzech czujemy się jak w innym niezbyt przyjaznym świecie.
Nudny monotonny krajobraz,wioski jakies ponure, nazwy ich zupełnie
obce, napisy ni w ząb niezrozumiałe. Z granicy słowackiej jedziemy
jakieś 55 kilometrów do miejscowości Felsozsolca, omijamy Miskolc i
jedziemy dalej opłatkami przez wioski Alsozsolca,, Sajolad, Onod aby
nie płacić za krótki odcinek autostrady. Węgierskie drogi nawet te
drugorzędne są wysmienite jeszcze lepsze niż na Słowacji. Niestety
często występują ograniczanie prędkości i to do 40 km/h a czasami
nawet 30. Mając nauczkę na Słowacji i pod wpływem zasłyszanych
opinii ( nie wiem na ile prawdziwych ale dmuchamy na zimne) o
wyjatkowej złośliwości i chamstwie węgierskiej policji postanawiamy
je respektować, co powoduje że podróżujemy dosyc wolno. W Sajolad
zatrzymujemy sie na posiłek w dosyc ładnej restauracji. Niestety
nikt tam nie mówi ani po angielsku ani po francusku, więc językiem
migowym zamawiamy nie bardzo wiemy co (meny po angielsku nie ma),
ale okazuje się bardzo smaczne i ogromna porcja. Natomiast
węgierskie piwo o marce Borcsodi czy jakoś tam wodniste i obrzydliwe-
okazuje się ze robią je z kukurydzy. Obok restauracji jest pensjonat
a jest 18:00 i czas pomyśleć o noclegu. Niestety zupełnie nie
jesteśmy w stanie się dogadać i nawet nie wiemy jaka jest cena
noclegui za jakie pokoje. Angielski na Węgrzech wydaje się zupełnie
nieznany.
Postanawiamy poszukac czegos w większym miescie to jest Debreczynie-
może tam da się dogadać. Jedziemy przez pusztę (miejscowości Polgar,
Tiszaujvaros, Hojdubosormeny) do Debreczyna. Gdy dojeżdzamy do
miasta jest już ciemno , zaczyna padać deszcz. Bładzimy po miescie
szukając jakiegoś motelu. Znajdujemy jeden ale obsługa znowu nic a
nic po angielsku a tym bardziej francuzku tak że nawet nie potrafimy
ustalic czy mają wolne pokoje. Postanawiamy jechac dalej i
dojeżdzamy ok. 22:00 do leżącej 35 km za Debreczynem miejscowości
Berettyoujfalu, gdzie okazuje się że moteli jest całe mnóstwo.
Zatrzymujemy się w pierwszym z brzegu przy skrzyzowaniu drogi z
Debreczyna do Biharkerestesz i granicy rumuńskiej. Obsługa mówi po
angielsku-bingo!. Cena za nocleg wynosi w przeliczeniu na naszą
walute 75 zł. Ania, Igor Leszek i Agnieszka tu zostają, ja z
chłopakami znajduje tuż obok hotelik (nazwa Josodpenzio czy cóś
takiego) gdzie cena za pokój to ok. 40 zł.Z włascicielem ubranym
skórę i złoty łańcuch kuba dogaduje się łamanym niemieckim
Rzokładamy niezbedne bagaże i schodzimy do przychotelowego barku na
piwko (tylko nie Borcsodi). Barek wyglada dosyc podejrzanie. Nie ma
żadnego klienta nie pytając jakie piwo chcemy barmanka nalewa nam i
rząda w przeliczeniu 20 zł. Przysiadają się też dwie brzydkie panie
nie mówiece w żadnym innym języku niż węgierski-ale oczywiste jest
że trafiliśmy do burdeliku. Szybciutko ku wyrażnemu rozczarowaniu
pań wychodzimy i wypijamy piwo (na szczęście nie Borcsodi szkoda
tylko że za 20 zł) na zewnątrz. Potem idziemy jeszcze po piwko i
jakieś kanapki na pobliską stacje benzynową. Wypijamy i zjadamy w
plenerze i ok. 24 wracamy do pokojów
Dzień II
Ok. 8:00 ruszamy w kierunku granicy rumuńskiej , która znajduje się
28 km. za Berettyoujfalu. Po jej przekroczeniu natychmiast
drastycznie pogarsza się jakoś drogi. Odprawa ogranicza się do
spojrrzeniu na dowody osobiśte prze węgierskie pogranicznika
rumuński , nawet nie chce ich oglądać. po rumuńskiej stronie totalny
bałagan. Stajemy w kolejce po rowiniety, które trzeba wykupić aby
korzystać z rumuńskich dróg. z ogłoszenia wynika że płacić za nie
można jedynie w euro.Pani w obskurnej budce oświadcza nam że
sprzedaje tylko dla cieżarówek (dla osbowych właśnie się wyczerpały)
a dla osobowym musimy poszukać na stacjach Petromu w Oradei albo w
Klużu.
Jedziemy zatem do Oradei gdzie docierami po jakichś 15 minutach.
Miasto choć liczy około 220 tys mieszkańców robi wrażenie
ogromnego , ludnego i niezwykle chaotycznego. Jest całkowicie
zakorkowane, ruch uliczny potężny. Rumuńscy kierowcy nie uznają
czerwonego swiatła, jakichkolwiek ograniczeń prędkości,
pierwszeństwa przejazdu. Widzimy jak dwóch wysiada na środku
skrzyżowania i niemal nie zaczynają się bić. Inni na nich trąbią.
Zresztą z twego co widzimy Rumuni trąbią i bez powodu.
Zatrzymamujemy sie przy pierwszej stacji Petromu ale Roviniet nie
ma. Wysyłają nas na poczte. Zatrzymujemy się koło Mcdonalda,
zakupujemy w kantorze leje, zaopatrujemy się w supermarkecie w
prowiant (ceny żywności takie jak w Polsce) i udajemy sie na
poszukiwanie roviniet. Po rozpytaniu kilku przechodniów trafiamy do
urzędu pocztowego, w którym panuje typowy rumuński bałagan , całe
mnóstwo okienek, kilka kolejek i brak informacji gdzie się co
załatwia. Ustalamy wreszcie kolejkę, do okienka z rovinietami. Gdy
dochodzimy do okienka dowiadujemy się że roviniety na poczcie można
nabyc tylko na samochody zarejestrowane w Rumunii. Roviniety dla
cudzoziemców tylko na stacjach Petromu lub Mola. Bezskuteczne
szukanie roviniet powoduje sporą stratę czasu, którego nie starcza
na zwiedzanie Oradei. Ok. 10:30 Wyjeżdżamy zatem (bez roviniety) w
kierunku na Beius i Devę. Droga marna, przejażdamy przez urokliwe ,
lecz biedniutkie miasteczka i wioski. Zaczynają się coraz ładniejsze
widoki . Niemal w każdej wiosce napotykamy radiowóz-pusty -
policjant gdzieś sobie poszedł. We wioskach zauważymy że wiele
osób , zwłaszcza starszych siedzi sobie przed domami i ogląda
przejżdżąjące samochodu. Na niemal każdej stacji pytamy o roviniety
i niegdzie nie mają-mówią żebyśmy próbowali dalej.
Przejeżdżamy przez Beius, Stei i Vascau. Za Vascau zaczynają się
seprentyny i bardzo ładne widoki. Z jednej strony Góry Bihorskiej z
drugiej Codru-Moma. Przy drodze spotykamy starszych ludzi
handlujących owocami,. przetworami i przede wszystkim różnymi
rodzajami tradycyjnej rumuńskiej palinki, którą oferują w
dwulitrowych butelkach. Zatrzymujemy się i nabywamy u bardzo
sympatycznego dziadka, cztery litry palinki ze śliwek i cztery z
gruszek w cenie w przeliczeniu ok. 18 zł za litr. Dziadek pyta skąd
jestesmy, gratuluje mi znajomości rumuńskiego, pyta się gdzie się
nauczyłwem, życzy m