agmonik
31.05.15, 00:04
Niedawno, 11 kwietnia, zmarł mój narzeczony. Właśnie mieliśmy się wprowadzać do wyremontowanego mieszkanka, w jesieni chcieliśmy wziąć ślub. Leszek był osobą niepełnosprawną, bardzo dotkliwie potraktowaną przez los. Był wózkowiczem. Nasze wspólne życie, "bycie" razem było dla niego sensem życia, najważniejszą sprawą. O kimś bliskim, do kogo można się przytulić, porozmawiać, marzył od zawsze. Bardzo kochaliśmy się. Żeby to nasze bycie razem mogło stać się możliwe, przezwyciężyliśmy szereg trudności, w tym brak akceptacji dla mnie ze strony jego rodziny, pracowaliśmy jak woły. Przez 3 pierwsze lata znajomości nie byłam wpuszczana do jego domu. Myślałam, że to wszystko z troski o Leszka: że rodzice boją się, by ktoś go nie skrzywdził, by nie był dla kogoś zabawką. Im bardziej starałam się ich przekonać, że tak nie jest, że jest dla mnie kimś ważnym - tym skutek był przeciwny. Teraz, po śmierci Leszka, ojciec wykrzyczał mi, że jak mogłam Lecha w sobie rozkochać i wyrwać im, rodzicom! Cały czas byli chorzy z zazdrości. Aby lepiej opiekować się Leszkiem zrobiłam szkołę medyczną (z zawodu jestem konserwatorem zabytków - na zajęcia do tej szkoły dojeżdżałam po 300 km, bo akurat pracowałam w terenie), kupiłam mieszkanie, wyremontowałam (remont też na odległość, bo jednocześnie musiałam pracować), wszystko zostało dla Niego przystosowane ( w domu, w lekarskiej rodzinie, przez 30 lat życia na wózku mył się w miednicy, bo rodzice uważali, że żadne przystosowania są niepotrzebne). Przed Świętami albo tuż po nich mieliśmy się wprowadzać. Niestety Leszek nie doczekał - zmarł na ciężkie zapalenie płuc, zbyt późno oddany do szpitala, by udało się go uratować. Leczył go, jak umiał, tatuś. Domowymi sposobami. Lekarz prowadzący złapał się za głowę, ze Lech nigdy nie miał robionych żadnych badań, choć bardzo źle się czasem czuł (do zapalenia płuc dołączyła się inna choroba, która mogła być dużo wcześniej wykryta). Ale to tatuś decydował kiedy badania są konieczne i wszelkie prośby, by zawieźć Leszka do lekarza kończyły się awanturą. Lekarz prowadzący powiedział mi, że gdyby Leszek by wcześniej w szpitalu - żyłby nadal. I ta świadomość jest dla mnie gwoździem do trumny. Kompletnie nie umiem sobie poradzić z bólem po stracie Leszka, bezsensem dalszego życia. Patrzę na wszystko co było dla nas kupione, co miało dawać radość - jestem z tym sama. 4 ściany z takim trudem dla nas obojga przygotowane, są teraz moim przekleństwem. Mieszkaliśmy razem 3 tyg. w zeszłym roku - teraz, gdzie spojrzę widzę Leszka. Był wspaniałym, dobrym człowiekiem, pisał książki dla dzieci, był moim wsparciem w każdej sytuacji. I moim Kochaniem Największym. Chciałabym już znaleźć się tam, gdzie On teraz jest. Kompletna rozpacz. 11 lat dążenia do celu, wyrzeczeń, podporządkowania wszystkiego spełnieniu marzenia. Nie wiem jak mam dalej żyć i nie chcę już żyć.